czwartek, 30 października 2014

W samolocie

Wszystko zaczęło się na Warszawskim Okęciu, gdzie byliśmy już kilka godzin przed odlotem. 
Nasze bagaże ważyły dokładnie tyle, ile mogły, czyli po 23 kg. Bagaże podręczne były zdecydowanie cięższe niż mogły, ale na szczęście nikt specjalnie ich nie ważył. 

Jeszcze na Okęciu owinęliśmy nasze duże walizki folią. Usługa mimo,że potwornie droga (50 zł za kawałek foli!) to stwierdziliśmy, że warto. Nie dlatego, że baliśmy się, że coś z naszych walizek zniknie, tylko wręcz odwrotnie. Dlaczego? Nasi znajomi podróżnicy powiedzieli nam, że czasem przekupiony celnik na jednym lotnisku dorzuca do bagażu coś nielegalnego, np. narkotyki. Następnie inny cwany celnik na następnym lotnisku najzwyczajniej w świecie wyciąga z walizki to "coś".  A jeśli cwanego celnika akurat nie będzie i sprawa się wyda, to i tak będzie na podróżnika, wszak to jego walizka... 

Wracając do podróży. Lecieliśmy przez Amsterdam. Tam na lotnisku Spokojny poszedł załatwić mi zmianę miejscówki, tak bym mogła siedzieć w samolocie koło niego. Udało się. Krótki spacer po strefie wolnocłowej i ruszyliśmy do Pekinu. Tam mimo dużego zamieszania uzyskaliśmy 72 godzinną wizę i mogliśmy wyjść poza lotnisko (ale niezbyt daleko, bo bałam się, że nie zdążymy wrócić na czas, Spokojny uważał że zdążymy, ale zwiedzanie ze spanikowaną mną wydało mu się mniej atrakcyjne). Więc się kręciliśmy to tu, to tam, ciągle pod czujnym okiem policjantów i innych służb. Lotnisko pekińskie wydało mi się bardzo ponure. Wszędzie kamery, urzędnicy, biurokracja. Nie dało się po prostu "przesiąść" jak zazwyczaj na lotniskach transferowych, tylko trzeba było przejść jeszcze raz przez odprawę  celną, paszportową, bagażową, wypełnić papierek na temat stanu zdrowia. Cóż, komunistyczny kraj. 
Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc chcieliśmy się zdrzemnąć. Ale oczywiście nie pozwoliłam nam spać równocześnie, przekonana, że w ten sposób na pewno nas okradną albo prześpimy nasz lot. Spokojny stworzył dziwaczną konstrukcję z naszych bagaży i zasnął. Ja zostałam z książką. 

Z tamtejszych ciekawostek: 
  • męska toaleta - Spokojny określił to tak, jakby się wchodziło w wielką żółtą śmierdzącą chmurę. 
  • damska toaleta - stara, ale nieskazitelnie czysta. Po każdej wizycie w kabinie, natychmiast wchodziła tam Pani ze ścierką i mopem i wszystko przecierała. Umyłam ręce, Pani natychmiast wytarła umywalkę, uczesałam się, kobieta od razu zmiotła moje włosy z podłogi. Było to bardzo dziwne uczucie... 
  • co kawałek stoją automaty z wodą i kubeczkami w kształcie rożków, co oznacza, że nie można ich było nigdzie zostawić napełnionych. 

Następnie z Pekinu mieliśmy lecieć już do Manili z międzylądowaniem w Xiamen. Sądziłam, że całą drogę zostaniemy sobie w samolocie i w Xiamen wysiądą tylko Ci co powinni, coś jak przystanek tramwajowy. Ale nie, wysadzili nas wszystkich, również wszystkie bagaże, oczyścili samolot i znów mogliśmy wrócić na pokład. Zostało już tylko kilka godzin do Manili.

No i się zaczęło. Rozdano nam masę kartek do wypełnienia. A propos zdrowia, miejsca zamieszkania itp. a także deklarację celną, w której trzeba było oficjalnie zadeklarować, co się wwozi i w jakich ilościach. Czytam: Sumiennie przysięgam, że nie wwożę ze sobą do Filipin żadnych produktów zabronionych w tym m.in. mięsa. A ja przecież wiozę kabanosy! Więc zaczęła się PANIKA. A co powinnam wpisać? A co mi grozi jak przeszukają walizkę? Zamkną czy tylko grzywna? Panika na całego. Spokojny miał mnie serdecznie dość i zaofiarował się, że będzie mi przysyłał paczki do więzienia, jak już mnie zamkną.... 

Lądujemy, kilka bramek, odbieramy bagaże (na szczęście nikt do nich nie zaglądał w poszukiwaniu kontrabandy czyli kanapek i kabanosów) i normalnie wychodzimy z lotniska z naszymi deklaracjami celnymi w kieszeniach. Spokojny miał wielki ubaw, a ja wspaniałomyślnie pozwoliłam mu się śmiać do woli. Poczułam ulgę. Wylecieliśmy i dolecieliśmy. Ja, Spokojny i moje kabanosy!

Zawał

Przed wyjazdem musieliśmy postarać się o wizy. Najpierw wybraliśmy do amabasady Wietnamu, bo tam też chcemy jechać. Załatwiliśmy formalności bez problemu. W piątek mieliśmy jechać do ambasady Filipin. Jest piątek rano,  szukujemy dokumenty, żeby na pewno mieć przy sobie wszystko, czego wymagają. Pytam się Spokojnego:
- Kochanie, a gdzie jest Twój paszport?
- W tej niebieskiej kurtce.
- W tej niebieskie kurtce, którą wczoraj wyprałam?!?! 

Wyprałam Spokojnemu paszport. Proszkiem do kolorów. Z odplamiaczem. 

Bojąc się potwornie podejść do tej kurtki i sprawdzić czy faktycznie ma ona jeszcze jakąś kieszeń, której opróżnienie pominęłam przed praniem, Ciągle miałam nadzieję, że Spokojny się myli. 

Cholera. Paszport jest. Wyciągam. Kapie. 

Zaraz musimy wyjeżdżać do ambasady a z paszportu kapie. Szybko biorę suszarkę i zaczynam suszyć i powstrzymuję się, żeby się nie rozpłakać. Wszystkie dokumenty, bilety, umowy wszystko było na ten numer paszportu właśnie, z resztą Spokojny i tak nie zdążył by sobie wyrobić nowego.  Nic, suszę. Ostatnia strona na szczęście czytelna. Wyprało się trochę pieczątek z poprzednich wyjazdów. No i ta z wizy wietnamskiej też taka prawie niewidoczna. Ale wszystkie teksty są czytelne. Koniec suszenia - musimy wszak wyjeżdżać już do ambasady. Na miejscu dajemy wszystkie wymagane dokumenty i paszporty. U mnie wszystko gra. Ale Pani konsul bierze wilgotny paszport do ręki, przygląda mu się dokładnie. Patrzy na nas, na paszport, na nas i mówi w końcu: hmmm.... jednak potrzebujemy jeszcze od Państwa trochę dokumentów. Biegaliśmy, załatwialiśmy (głównie Spokojny, bo on jest w tych sprawach lepszy) i po dwóch tygodniach skompletowaliśmy wszystko, dostarczyliśmy i dostaliśmy upragnione wizy i paszporty. Jego całkiem dobrze wysechł a po wyprasowaniu wygląda całkiem nieźle, jak na wyprany paszport. :)

A jak całą tę historię przeżył mój luby? Jak zwykle, ze spokojem...

poniedziałek, 27 października 2014

Wymyślili, postanowili i (oby!) polecą.

Wylatują w ten wtorek. Wracają w piątek, kilka miesięcy później :)

Spokojny w tygodniu  będzie bardzo zajęty - będzie  dzielić się specjalistyczną wiedzą, debatować i rozwiązywać masę problemów. 
Ona na  wyspach będzie leżeć, pachnieć (i panikować). Prawdopodobnie znajdzie  sobie jeszcze jakieś zajęcie, żeby nie było zbyt spokojnie.
Będą mieszkać w Taguig, które należy do kilkunastomilionowego kompleksu miast powstałego wokół stolicy - Metro Manila. (co oczywiście  ma dużo sensu, skoro Panika boi się tłumów). 
To czemu akurat tam? Bo Ona się uparła, żeby On mógł chodzić do pracy piechotą.

A na zakończenie ich ulubiony azjatycki gif:



Podobno w Manili też są takie miejsca. Będą się zatem musieli jeszcze wiele nauczyć.

poniedziałek, 20 października 2014

Panika i Spokój - czyli słowem wprowadzenia

Ona - Panika - przejmuje się zawsze za bardzo, za mocno i zbyt wieloma banałami. Panikuje z byle powodu albo całkiem bez powodu.
On - Spokój - na luzie, opanowany i wiedzący, że wszystko da się jakoś załatwić. Stanowi główny punkt zaczepienia spanikowanej Paniki.

Są razem 5 lat, jeszcze się nie pozabijali.
On jest wege - ona jest normalna.
On śpi w skarpetkach -  ona co noc kradnie kołdrę.
Ona wpuszcza psa do łóżka - on protestuje,
Ona kiepsko gotuje - on i tak to zjada.
Oboje są uzależnieni od internetu i książek.
Oboje mają wspólne zainteresowania,
A czasem nawet bawią ich te same dowcipy...

I żyją sobie razem radośnie, aż któregoś pięknego dnia, Ona niewiele myśląc (jak to ma w zwyczaju) rzekła nieco żartobliwie:
- A może pojedźmy w świat? Co powiesz na Filipiny? 
On - ze spokojem rzekł:
- Pewnie!
I wtedy Panika zrozumiała, co się wydarzyło i... zaczęła panikować.

I tak proszę Państwa to wszystko się zaczęło....