czwartek, 30 kwietnia 2015

O tym, jak kosmos nam sprzyjał

Choć media coraz mniej informują o tym, co dzieje się w Nepalu, tragedia jego mieszkańców nadal trwa. Dlatego proszę - kto może, aby również wsparł organizacje humanitarne, pomagające ludziom przetrwać te trudne chwile.

---
Wracam do filipińskich opowieści, bo choć jestem już w Polsce, chciałabym Wam opowiedzieć jeszcze kilka historii.
---

Po tym, jak już nazachwycaliśmy się tarsierami, nasz kierowca zabrał nas do "Man Made Forest", czyli lasu stworzonego przez człowieka. I to był dziwny las, bo na pierwszy rzut oka nie różnił się niczym od innych filipińskich lasów. Nie posadzono w nim drzew w równych rzędach ani też nie wybetonowano w nim ścieżek. Co zatem było w nim takiego niezwykłego, że Boholczycy byli z niego dumni? Otóż - był przykładem zdrowego rozsądku. 

W czasie II wojny światowej wielu ludzi ukrywało się w tymże lesie i korzystało z jego zasobów. Po zakończeniu konfliktu zbrojnego mieszkańcy wykarczowali las na potrzeby odbudowy swoich domów. Wtedy też okazało się, że ta zbyt drastyczna wycinka drzew znacznie zaburzyła cały ekosystem w okolicy, a właściwie hydrosystem. Korzenie nie zatrzymywały wody w glebie, zwierzęta się przeniosły w inne miejsca albo po prostu wyginęły. I wtedy Filipińczycy zorientowali się, że chyba schrzanili sprawę. Dla ratowania swojego eko i hydrosystemu postanowili odbudować las, co w efekcie przyniosło im same korzyści. To w Boholczykach mi się podobało - że w przeciwieństwie do ludzi, których poznaliśmy na innych wyspach, Ci bardziej dbali (i zdaje się rozumieli) przyrodę wokół nich. 


To co w tym lesie było również dla nas niezwykłe 
- to wysokość drzew. Były ogrooomne! 
Ta niebieska kropka to Spokojny :)

Po przyjemnym spacerze, zachciało nam się nieco więcej adrenaliny. Nasz kierowca zabrał nas do Sipatan - bliźniaczych mostów wiszących. A czemu zbudowali od razu dwa? Bo był tam taki ruch, że zdecydowano się na mosty jednokierunkowe.


Te chwiejne konstrukcje, zostały zbudowane po II wojnie światowej i mają po 40m długości. Zostały zbudowane tradycyjną metodą tj. z bambusowych listewek. Dawniej służyły przede wszystkim mieszkańcom i ich zwierzętom. 

Z czasem mosty stały się atrakcją turystyczną i trzeba je było wzmocnić stalowymi linami - widać Filipińczycy stwierdzili, że niejeden turysta jest cięższy od ich bawołów.. 


Most wyglądał mało stabilnie i mało bezpiecznie. Już po kilku krokach pękła pod moją stopą bambusowa listwa. Adrenalina podskoczyła! Po chwili jednak nauczyłam się tak stawiać kroki, żeby nie zniszczyć ani mostu ani tym bardziej siebie. Najfajniej było wejść na środek i zacząć się bujać! Oj, było wiele radości!

Po takich emocjach pojechaliśmy dalej. Tym razem droga była długa, ale i piękna. 


Mijaliśmy kierowców, 
którzy też ignorowali wszystkie przepisy ruchu,


mijaliśmy rzeki zarastane przez palmy,


mijaliśmy małe wioski,


...i małe miasteczka.


Przejeżdżaliśmy przez most, 
przystrojony kwiatami,


Nie od razu zobaczyliśmy dom, 
który na skutek trzęsienia ziemi zsunął się do wody.


Mijaliśmy również brezentowe płachty, na których suszył się ryż. 
Pomyślicie pewnie, czemu są one układane właśnie przy drodze
Otóż, po pierwsze jest tam równe pobocze, 
po drugie pęd powietrza od przejeżdżających samochodów,
porusza ziarenka ryżu i je obraca. Dzięki temu ryż suszy się
bardziej równomiernie. A kto by się tam spalinami przejmował...

Po kilkudziesięciu kilometrach dotarliśmy do celu - podziemnej jaskini Hinagdanan. Nazwa pochodzi od drabiny, bo początkowo tylko przy jej pomocy można było wejść do środka. Grota jest długa na 100 metrów i zamieszkują w niej tysiące ptaków - ale to nie one były największą atrakcją - a jeziorko, które znajduje się wewnątrz jaskini. Chętni mogą sobie nawet w nim popływać. Taplający się turyści z pewnością zaburzali panujący tam mikroklimat, a mimo to bez problemu mogli kupić zezwolenie na kąpiel.


My z takiej opcji nie skorzystaliśmy, z kilku powodów. Po pierwsze nie chcieliśmy zaburzać unikalnego ekosystemu, po drugie - woda niestety była mocno zanieczyszczona... ptasimi odchodami. Mimo, że pracownicy codziennie rano je zbierają, ciągle wpadają do wody nowe. 


Sama jaskinia bardzo nam się spodobała. Liczne stalagmity i stalaktyty, świergot ptaków, niebieska woda - coś fantastycznego! 

Wróciliśmy szczęśliwi do Loboc. 


To ja i nasz kierowca i jego skuter. 
Tu nikt się nie przejmuje czymś takim, jak przeładowanie pojazdu, 
więc bez problemu podróżowaliśmy we trójkę na małym skuterze.

Wróciliśmy do hotelu, usiadłam sobie na łóżku i... szlag mnie trafił. Po pościeli chodziły setki robaków. Na tyle małych, że bez problemu przechodziły przez rozwieszoną moskitierę. Co to to nie! Wściekłam się. A, że akurat zapukał do nas dyrektor ośrodka, aby omówić szczegóły wieczornej wycieczki, z teatralnie upiorną miną pokazałam mu te małe potworki w łóżku i oznajmiłam, że tak spać się nie godzi. Dostaliśmy inny pokój, niby wyższy standard - bo z klimatyzacją, za to śmierdziało tam bardzo. Trudno, wolę zapach stęchlizny niż robale w prześcieradle. 

A o jakiej wycieczce rozmawialiśmy? Otóż chcieliśmy zobaczyć robaczki świętojańskie. Plan był taki, że o po godzinie 19.00 mieliśmy wsiąść na małą łódkę i popłynąć z kapitanem 6 km w górę rzeki, aby pooglądać właśnie te stworzonka. Jednak dyrektor ośrodka ostrzegł nas, że prawdopodobnie zobaczymy tylko kilka z nich, bo była pełnia, a świetliki nie lubią, gdy jest zbyt jasno i wtedy się chowają. 

Trudno - pomyśleliśmy - nie mogliśmy wszak zostać tu dłużej i czekać na inną fazę księżyca. Gdy już było ciemno, spotkaliśmy się z naszym kapitanem. Wsiedliśmy do łódeczki, odbiliśmy od brzegu i.... ruszyliśmy w górę rzeki. Jedyne co oświetlało nam drogę, to mocno świecący księżyc. Łódka nie miała żadnego stałego oświetlenia, czasem kapitan włączał małą latarenkę, żeby zobaczyć czy inny równie nieodpowiedzialny przewoźnik nie płynie z naprzeciwka. Okazało się, że taki brak oświetlenia to tutaj był standard.

I wtedy się zaczęło.

Tutaj muszę dodać, że gdyby nie fakt, że widziałam to wszystko na własne oczy, że doświadczyłam tego osobiście - nie uwierzyłabym, bo było to tak niesamowite. A jednak - zdarzyło się!

Płynęliśmy powoli w górę rzeki i... zaczęło się robić coraz ciemniej. Początkowo nie rozumieliśmy dlaczego. Było ciemniej i ciemniej, mimo, że mieliśmy nad głowami bezchmurne niebo. Po chwili do nas dotarło....... ZAĆMIENIE KSIĘŻYCA!!! Po kwadransie zrobiło się całkiem ciemno a my ujrzeliśmy pierwsze drzewo, przy którym latały tysiące robaczków świętojańskich. 

Jedno drzewo, spośród wielu innych, błyszczało, migotało niczym ogromna choinka. Świetliki latały wokół i pomiędzy gałęziami, tworząc przepiękne przedstawienie. Nawet synchronizowały swoje fazy świecenia - co sprawiało, że drzewo wyglądało, jakby falowało światłem. Niestety nie udało nam się tego sfotografować. Poza tym byliśmy zbyt zapatrzeni, by myśleć o odpowiednich ustawieniach aparatu. 
Po kilku minutach kapitan przeprowadził łódź kilkaset metrów dalej i tam pokazał nam kolejne, równie hipnotyzujące drzewo (w sumie widzieliśmy cztery takie cuda natury).

Boholczycy żartują, że pod takimi drzewami Święta Bożego Narodzenia trwają cały rok. Naszym zdaniem świetliste drzewo nie wyglądało jak świąteczna choinka - było o wiele, wiele piękniejsze. Żywe. 
Zmienne. 
Falujące. 
Hipnotyzujące. 

Było to jedno z najpiękniejszych widoków podczas całej naszej azjatyckiej podróży.

Po chwili musieliśmy już wracać. Nadal zafascynowani takimi cudami natury, pełni jakiegoś nie do końca zrozumiałego dla nas spokoju ducha, płynęliśmy obserwując jak księżyc wychyla się z cienia Ziemi. Znów była pełnia. Znów księżyc oświetlał nam drogę. A my nadal nie mogliśmy uwierzyć, że to co się właśnie wydarzyło, stało się naprawdę. 

Wróciliśmy do hotelu. Następnego dnia rano przy śniadaniu, dyrektor hoteliku powiedział, że turyści, którzy wypłynęli po nas, widzieli tylko nieliczne robaczki. Wszystkie inne świetliki - schowały się przed blaskiem księżyca. 

I choć od tego dnia - Wielkiej Soboty, minęło już sporo czasu nadal nie wiem, jak to możliwe, że mam w życiu tyle szczęścia... Dziękuję!

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Katastrofa

Zostało mi już tylko kilka notek do zakończenia bloga. Dziś chciałam przytoczyć Wam piękno wyspy Bohol. Ale nie mogę. Nie, gdy taka katastrofa zdarzyła się w Nepalu. 

Jak donoszą media, sobotnie trzęsienie ziemi w Nepalu miało 7,8 stopnia w skali Richtera. Już teraz wiadomo, że ponad trzy tysiące osób zginęło. A wielu, wielu zaginęło. Te upiorne statystyki ciągle rosną. Nie umiem uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę.

Kathamandu - szalone, kolorowe, krzykliwe, ale pełne dobrych ludzi - zrobiło na nas niesamowite wrażenie. A teraz czytam, że Durbar Square, po którym spacerowaliśmy jeszcze kilka miesięcy temu, wśród nawoływań sprzedawców, gwaru turystów, otoczeni przepięknymi świątyniami, został zniszczony. Nie ma już wielu z tych ludzi, zostali zasypani. Nie ma już tych misternie wykonanych pagod, hinduistycznych świątynek z kwadratowymi dachami. Nie ma ich. Zostały przerażające gruzy i pęknięte serca.

Durbar Square, 25.04.2014
Sunil Sharma/Xinhua via AP

Nepal jest bardzo biednym krajem, sam nie podniesie się z tej tragedii. Tragedii, która trwa nadal, od soboty wstrząsy wtórne wystąpiły ponad 100 razy. Ludzie śpią na ulicach, bo boją się wracać do domów lub po prostu już nie mają dokąd wracać. Szpitale nie są w stanie przyjmować kolejnych rannych, przemęczeni lekarze operują ludzi na parkingach. Nie ma bieżącej wody (o prądzie nie wspominając), kończą się zapasy jedzenia i leków. Minie wiele dni, tygodni, miesięcy, zanim ludzie wrócą do "normalności", choć już nic nie będzie takie jak dawniej. Nikt i nic...

Jeśli możecie, też pomóżcie ludziom przetrwać. Zbiórki prowadzą organizacje humanitarne, np. Unicef i Polska Akcja Humanitarna. 
Dziękuję. 

wtorek, 21 kwietnia 2015

Niby-most i piękno, które ma wielkie oczy

Gdy dojechaliśmy do Loboc, pierwsze co rzuciło nam się w oczy - to stojące w centrum miasteczka ruiny ogromnego kościoła. Świątynia pod wezwaniem św. Piotra Apostoła została zbudowana w 1794 r. Z nielicznymi przebudowaniami stała do 15 października 2013 r., kiedy Filipiny nawiedziło potężne trzęsienie ziemi - na Boholu osiągnęło siłę 7,2 stopnia w skali Richtera. Wyspa została zniszczona. Zginęły 224 osoby. Ponad 30 000 mieszkańców straciło swoje domy.




Zarówno w Carmen (tamtejsza świątynia też nie przetrwała tej katastrofy) jak i w Loboc, mieszkańcy wierzą, że uda się odbudować ich zniszczone kościoły. Jednak koszty takiej pracy znacznie przewyższają możliwości skromnie żyjących mieszkańców. Było na Boholu biednie. Choć nie tak beznadziejnie,  i skrajnie ubogo jak w Manilskich slumsach.
Póki co, obok ruin postawiono kościoły tymczasowe - metalowa konstrukcja przykryta blaszanym dachem, bez ścian i tym wszystkim co udało się uratować z ruin - fragmentami ołtarza, drogi krzyżowej itp.

Wnętrze tymczasowego kościoła 
i figury świętych, 
stojące w kolejce do ołtarza.

Druga rzecz, która natychmiast rzuciła nam się w oczy niby-most. Trochę, jak przeprawa nad rzeką. Tyle, że wjazd i zjazd istniał tylko z jednej strony. A  zamiast tricykli i skuterów - były drzewa, ławki i spacerowicze.


Innymi słowy, na niby-moście był tylko deptak a wstęp na niego było tylko od strony obrzeży a nie centrum. Nawet dla pieszych nie przygotowano schodów od strony miasta, byle zejścia, drabinki. Po prostu niby-most kończył się niczym, tuż przy samym kościele.


Obok istniał normalny most. Po co, przed wielu laty powstał ten? Lokalni mieszkańcy sami nie byli zgodni. Jedni mówili, że tak miało być celowo (tylko po co wydawać pieniądze w tym biednym miejscu na taki bezsens?). Inni twierdzili, że to niedokończona inwestycja (ale jak to możliwe, że nachodzi na zabytkowy kościół?). Poznaliśmy też historię, według której pod świątynią ukryte były skarby jeszcze z czasów hiszpańskiej kolonizacji. Jednak dopóki budynek stał, bogactwa były niedostępne. Próbowano zatem wybudować most w takim miejscu, by móc na potrzeby przeprawy zburzyć kościół i dostać się do skarbów. Nie bardzo chce nam się wierzyć w taką historię, ale fakt faktem - kompletnie idiotyczny niby-most tam jest i nikt nie miał na niego dobrego wytłumaczenia.

Skoro jest niby-most, to jest i rzeka. Nazywa się tak samo jak miasteczko - Loboc. Jest ona zielona, szeroka i pływają po niej statki restauracyjne - obowiązkowy punkt wszystkich wycieczek zorganizowanych. Podczas rejsu jedzącym turystom pokazywane są filipińskie tradycyjne rytuały - a to tańce, a to śpiewy. I niestety, bardzo często wykorzystywane są do tego dzieci. Wiedzieliśmy, że nie chcemy brać w czymś takim udziału. 


Postanowiliśmy poszukać innych ciekawostek, ale najpierw marzył nam się prysznic. 

Ponieważ nie mieliśmy żadnych wykupionych noclegów, a rozsądne cenowo hotele nie reklamują się w Internecie, nie pozostało nam nic innego, jak znaleźć coś na miejscu. To zawsze było zadanie dla Spokojnego - ja za czymś takim nie przepadam. Zatem mój Luby ruszył na penetrowanie okolicy a ja usiadłam w cieniu pod nie-mostem i spoglądałam sobie na zieloną rzekę.


I tam po raz pierwszy (!) zobaczyłam Filipinkę, 
która odkryła ciało nie zważając na słońce.

Było mi dobrze, choć trochę za gorąco. Siedziałam jednak na widoku i sporo ludzi przejeżdżających pod nie-mostem zatrzymywało się koło mnie i zagadywało. Na najczęstsze pytanie, co robię, odpowiadałam rozsądnie, że czekam na męża. W tym prostym zdaniu zawarłam informację, że jest ktoś, kto się o mnie troszczy i zaraz pewnie po mnie przyjdzie. Tak sądziłam, aż podjechał jeden miły Pan i z uśmiechem woła:
- Cześć, co robisz?
- Na męża czekam.
- ...ale to masz męża czy szukasz?
Wierzcie mi, że echo mojego śmiechu długo jeszcze niosło się po zielonej rzece. Tak mnie ten bystry Filipińczyk rozbawił. 
Tymczasem Spokojny znalazł nocleg, wykąpaliśmy się i poszliśmy spać. Upał dawał nam się we znaki. Obudziliśmy się koło 21 i stwierdziliśmy, że czas coś zjeść. Wybraliśmy się zatem co centrum miasteczka, podziwiając po drodze stojący na wzgórzu, świecący krzyż. Okazało się, że większość jadłodajni jest już zamknięta, został tylko przesympatyczny Pan z pączkami. Jednak był to Wielki Piątek i chcieliśmy zjeść nieco skromniej. Podpytałam, więc tylko sprzedawcę, czy na tę górę z krzyżem, to można wejść. 
- Pewnie, że tak. Idźcie w tamtą stronę, na pewno pod krzyżem jest jeszcze wielu ludzi.

Wzgórze nazywa się Krus Daku i jest miejscem pielgrzymek w czasie świąt Wielkiej Nocy, o ile dobrze pamiętam, ma wysokość około 300 m npm.

Spróbujemy - pomyśleliśmy (i na tym nasze myślenie się niestety skończyło). Było już po 22, ciemno a my się błąkamy po okolicy szukając odpowiedniej drogi. Spotkaliśmy jednak sporo imprezowiczów (wszak Wielki Piątek to dla Filipińczyków wielkie święto) i ludzie chętnie nas kierowali w bardziej lub mniej odpowiednią stronę. W końcu trafiliśmy na drogę właściwą leśną drogę i zaczęliśmy iść ostro pod górę. Mimo pory nocnej nadal było gorąco (ok. 28 stopni). A my oczywiście, bez żadnej latarki i jakimiś 200 ml wody - bo przecież takiej wyprawy zupełnie nie planowaliśmy - mieliśmy iść tylko coś zjeść. Ja miałam serdecznie dość, w myślach krzyczałam na siebie, próbując zmotywować do kolejnych kroków. Spokojny próbował mnie zagadywać, żebym tylko nie zaczęła marudzić. Oooj... ciężko było. Po drodze utknęliśmy na rozstaju dróg, gdzie ja łapałam oddech a mój Luby próbował znaleźć kogoś, kogo by można poprosić o wskazanie kierunku. Na szczęście od czasu do czasu mijał nas jakiś młodzieniec na skuterze, więc nie musieliśmy długo czekać na poradę.
Ostatecznie weszliśmy na górę, a tam - połączenie imprezy oraz nocnego czuwania pod krzyżem. Kilkadziesiąt młodych ludzi - spojrzało na nas z ogromnym zdziwieniem. Z pewnością nie spodziewali się tam obcokrajowców. Część z nich przysypiała, część piła piwo, część siedziała zamyślona - a może po prostu się modlili?


Można było tam jednak poczuć, że atmosfera jest jakaś szczególna. Mimo to, nie czułam się tam bezpiecznie i poprosiłam Spokojnego, żebyśmy już wracali. A ten - wpadł na świetny pomysł i rzekł:
- Widzisz te światła w dole?
- Tak. 
- To tam jest Loboc, a tu jest jakaś ścieżka, idziemy!
- Ale przecież możemy się zgubić! I... (tutaj byłby cały wykład, o tym, jak bardzo ten pomysł jest głupi i nieakceptowalny, ale byłam na to zbyt zmęczona. Byłam tak zmarnowana, że było mi już wszystko jedno.)
Poszliśmy. Za chwile ścieżka się skończyła i tu zaczęło wiele radości. Na szczęście była prawie pełnia i księżyc pozwalał nam na przynajmniej częściowe rozeznanie się w okolicy. Nagle zza krzaka wychodzi około 30 młodych Filipińczyków. I nie wiem kto był bardziej zdziwiony - my czy oni? Chyba jednak oni, bo byli nie tylko zdziwieni ale wręcz przerażeni. Jak to? Jesteśmy sami? Na takim nierównym szlaku? Bez oświetlenia? Czy myśmy zwariowali? Chcieli koniecznie byśmy z nimi zawrócili pod krzyż. Ale poziom mojego zmęczenia uniemożliwiał taki plan. Dali nam zatem zapalniczkę z latareczką i powiedzieli, ze się o nas pomodlą... 
Odpoczęliśmy chwilę i ruszyliśmy dalej. Okazało się, że idziemy wzdłuż drogi krzyżowej. Szukanie kolejnych stacji pozwalało nam utrzymać się na szlaku. I w sumie to cieszyłam się, że widziałam to miejsce w nocy - ilość śmieci dookoła była ogromna i przekraczała jakiekolwiek standardy. To były krzyże na śmieciach. Spokojnie można było iść wzdłuż śmieci i się nie zgubić. Brr! 
Po minięciu ostatniej stacji, dotarliśmy do tej samej drogi, którą weszliśmy na szczyt. Ufff pomyślałam. Uff! Jeszcze tylko długi spacer w dół i Wielko-Piątkowa pielgrzymka dobiegła końca. 

Na sobotę mieliśmy sporo planów. Na początku musieliśmy znaleźć rozsądnego kierowcę skutera, który zawiezie nas do różnych ciekawych miejsc. Na szczęście udało nam się to dosyć szybko - i ruszyliśmy zobaczyć jedne z najsłodszych zwierząt na ziemi. Tarsiery!


Tarsiery są urocze. I malutkie - mają około 8 - 15 cm. Ich ogon potrafi być dwukrotnie dłuższy od korpusu. Oko jest wielkości mózgu. Słyszą dźwięki nawet do częstotliwości 91 kHz. Jedzą głównie owady, małe węże i ptaki. Polują skacząc na ofiarę. A skakać potrafią  - nawet na 4 - 6 metrów! Żyje do 12 w niewoli a do 20 lat na wolności.


Filipińczycy dawniej nazywali je magmaw - amerykanizacja jednak sprawiła, że nazwa powoli zanika.

Tarsiery są pod ścisła ochroną i na Boholu powstało kilka rezerwatów. By jednak miały się z czego utrzymać, postanowiono zaprosić do nich turystów. W lobockim ośrodku było 139 tarsierów, jednak tursytom pokazano tylko osiem z nich. To zwierzęta prowadzące nocny tryb życia, dosyć strachliwe. Gdyby pokazać je wszystkie turystom, ta śliczne ssaki byłby zbyt zestresowane. Dlatego większość ośrodka jest zamknięta a codziennie rano pracownicy wynoszą kilka zwierzaczków na teren dostępny dla zwiedzających. Dzięki temu tylko te najsilniejsze i najodporniejsze osobniki wystawione są na zachwyty turystów. Tak nam przynajmniej powiedziała pracownica ośrodka. Czy tak jest naprawdę? Mamy nadzieję. Bo tak w moim rozumieniu powinna wyglądać zrównoważona turystyka. A przecież widok tylko kilku zwierzątek wystarczył by zaspokoić ciekawość. Pracownicy rezerwatu stali co kilkanaście metrów i przypominali, że należy zachować ciszę i nie używać lamp błyskowych. Podobno tarsier mógłby oślepnąć od flesza.


Powiedzieć, że tarsiery są po prostu urocze, to za mało. One są prze-prze-urocze. 

Już takie cuda a był to dopiero początek soboty! 

czwartek, 16 kwietnia 2015

Boholskie Czekoladki

Całkiem spontanicznie udało nam się wyskoczyć na krótkie wakacje. Wybraliśmy się na małą wysepkę Bohol.


A tam - cuda wianki! Ale po kolei:

Dolecieliśmy na wyspę Lapu-Lapu, położoną tuż przy (brzydkim) Cebu City. Język tamtejszy - tj. cebuański, różni się nieco od tagalog. Na szczęście angielski nadal był dość powszechny, więc nie mieliśmy większych problemów z porozumiewaniem się.

Potrzebowaliśmy dotrzeć do portu, by promem dopłynąć do wyspy Bohol. Po kupieniu biletów mieliśmy dwie godziny do odpłynięcia. Poszliśmy zatem zwiedzić muzeum portowe.



Przedstawiono w nim makiety okrętów, stare stroje portowe i fotografię miasta sprzed wojny.



Jeszcze jedna rzecz zwróciła naszą uwagę. Na pietrze muzeum podłoga była w bardzo kiepskim stanie. I żeby żaden turysta nie spadł na parter, dziury zabezpieczono. Doniczkami.


Miałam dość upału i zarządziłam, że idziemy już na dworzec portowy. A tam standardowo, opłata transferowa - pani w jednym okienku sprzedawała bilety wstępu na teren dworca a 5 metrów dalej inna pani nam te bilety zabierała. Spokojnie wystarczyłaby jedna osoba pobierająca opłatę, ale dzięki takiemu rozwiązaniu, ileż ludzi miało pracę... Opłaty dworcowe są powszechne w wielu tego typu obiektach.

Zdecydowaliśmy się na podróż klasą turystyczną a nie biznesową. Spodziewaliśmy się, że nie będzie luksusu, ale na tak małych, ciasnych i niewygodnych siedzeniach jeszcze nigdy nie siedziałam. Nie jestem zbyt wysoka, a nie miałam miejsca na nogi. Oj, podróż trwała nieco ponad godzinę, a ciągnęła się w nieskończoność.


"Nasz" prom

Zmarnowani dopłynęliśmy do Tubigonu, a tam, już na brzegu, rzuciła się na nas banda okropnych tricyklowców. Znów mieliśmy po dziurki w nosie ich prób naciągania, więc zamiast podjechać, poszliśmy z portu do miasteczka piechotą. Niby nic, kilometr, może półtora, ale było wtedy około 35 stopni w cieniu. Tak wnioskujemy, bo cienia niestety po drodze nie było żadnego. Żar lał się z nieba.
Na końcu drogi majaczył się McDonald. I był jak taka oaza na pustyni. Tam jest klimatyzacja, powtarzałam sobie w duchu. Klimatyzacja! 

Po drodze dopadło nas kilku agentów organizujących wycieczki o absurdalnych cenach. My, nienadający się do takich podróży zorganizowanych chcieliśmy zwiedzić Bohol po swojemu i Ci natrętni sprzedawcy nie mogli tego pojąć. A byli tak uparci, że nawet jak już zdawało nam się, że opędziliśmy się od nich, to i tak jeden z nich przybiegł za nami do McDonalda. Bo przecież na pewno taki biały człowiek, co zaraz po przyjedzie idzie do Maca, to musi być bogaty, leniwy turysta... Chyba pomyślał, że może jak uciekniemy od słońca i tej upiornej temperatury, to zmądrzejemy czy coś. Na jego nieszczęście nie tylko nie zmądrzeliśmy, ale i powoli kończyły nam się pokłady cierpliwości.

Bocznym wyjściem Spokojny wymsknął się na zwiady. Okazało się, że w całym Tubigonie są tylko: dworzec autobusowy, McDonald i naciągacze. Chcieliśmy zatem wyjechać jak najszybciej. Według natrętnych Boholczyków ceny przejazdu autobusem wahały się od 200 do 500 pesos od osoby. Drogo, jak na Filipiny, ale cóż było robić. Jednak gdy Spokojny po mnie wrócił, i wyszliśmy razem na zewnątrz, zatrzymał się już nieźle zapchany bus. Kierowca zaoferował przejażdżkę od razu i za normalną stawkę, tj. 80 pesos. Szczęśliwi dopchaliśmy się środka busa. A ten miły zbieg okoliczności trochę nam przywrócił wiarę w człowieka. 

Pierwszy cel - Carmen - niewielkie miasteczko, znane z pięknych widoków na wzgórza czekoladowe. Dotarliśmy tam w ciągu godziny. Gdy tylko wysiedliśmy, znów podbiegło kilku tricyklowców, oferujących swoje usługi. I znów, musieliśmy uciekać. (Bo niestety, zwykłe "nie, dzięki" nie wystarczało i taki kierowca potrafił iść za nami kwadrans i opowiadać, że bez niego, to my tutaj zginiemy i koniecznie musimy go wynająć.... Męczące, wierzcie mi, że po którymś razie ma się tego naprawdę dość. A im więcej takich tricyklowców mnie osaczało, tym bardziej byłam zdenerwowana i przestraszona ich natarczywością, a oni wtedy tym chętniej napierali i tym głośniej krzyczeli. Brrr!)


Miasteczko Carmen


I tamtejszy salon piękności...

Ku naszemu zaskoczeniu, znaleźliśmy skwer miejski z licznymi stolikami i ławkami. Poza mrówkami nie było tam nikogo. 


Skwer miejski...



...z typowo filipińskimi latarniami

Zostałam tam z laptopem i notowałam wrażenia. Spokojny tymczasem wyruszył na poszukiwania hotelu. Znalazł takowy, u Włocha - w którego pensjonacie obowiązywały europejskie standardy czystości :) Cudownie. Niby zwykła łazienka bez grzyba, a jak cieszy!

Wieczorem poszliśmy na kolację i znów w jadłodajni dostaliśmy ryż z robakami... Zrezygnowani kupiliśmy zwyczajnego, niezawodnego tuńczyka w puszce. W nim przynajmniej nigdy nie znaleźliśmy "dodatkowego białka". 

Następnego dnia tj. w Wielki Piątek, wczesnym rankiem wyszliśmy na spacer. Chcieliśmy dotrzeć do wzniesienia, z którego rozpościera się widok na słynne wzgórza czekoladowe. Odległość między hotelem a tą górką wynosiła według lokalnych między 3 a 8 km.  Spacer od samego początku był ciekawy, bo natrafiliśmy na procesję. 


Na Filipinach zamiast zmartwychwstania Jezusa, celebruje się jego śmierć. W Wielki Piątek odbywają się liczne drogi krzyżowe i procesje. Sami Filipińczycy nazywają ten dzień Good Friday - co znaczy Dobry Piątek. Zupełnie odwrotnie niż u nas! Jest to dla nich dzień wolny od pracy (a sobota czy niedziela są normalnie pracujące).


Stacja drogi krzyżowej. 
Po prawej stronie, na krzyżu wisi... butelka!

Tam również podeszło kilkoro dzieci, prosząc nas o błogosławieństwo - a naszym zadaniem było położenie dłoni na czole dziecka. Ba, czasem nawet było tak, że kobiety nam swoje malutkie dzieci przynosiły, żebyśmy je pobłogosławili.... Chyba faktycznie zbyt wielu białych ludzi się tam po wioskach nie błąka.

Po kilku kilometrach malowniczej drogi dotarliśmy pod wzgórze widokowe. Tam musieliśmy kupić bilety. Zapłaciliśmy 100 pesos za dwa osoby. Dostaliśmy 20 biletów po 5 pesos. A czemu tak? Bo bilety wstępów do różnych miejsc są zunifikowane. A ceny nie. Dlatego przygotowano bilety po 5 pesos i taki turysta dostaje potem tyle biletów po 5 pesos,żeby uzbierała się ilość właściwa.

Wdrapaliśmy się na górę. A widoki... niesamowite!





Jak powstały tak ciekawe wzniesienia? Prawdopodobnie na skutek wietrzenia skał wapiennych. A nieoficjalnie? Jak wynika z jednej z czterech legend,  na wyspie mieszkało dwóch olbrzymów, którzy wdali się ze sobą w kłótnię. I tak się sprzeczali, że zaczęli w siebie rzucać kulami ziemi. Żaden tej kłótni nie wygrał, ale tak się tym faktem panowie zmęczyli, że zapomnieli o co się pogniewali, więc zostali przyjaciółmi. Olbrzymi sobie poszli, a kulki z ziemi zostały - i tak powstały wzgórza czekoladowe - i jest ich aż 1200!


Ich nazwa pochodzi od brązowego koloru, jaki przyjmuje wyschnięta trawa w porze suchej. I od kształtu - wszak wyglądają jak czekoladki z bombonierki. Choć mężczyźni mówili, że im one co innego przypominają...


Na wzgórze widokowe przybywało coraz więcej turystów. Mam wrażenie, że dla niektórych byliśmy nie mniejszą atrakcją niż same wzgórza, bo co chwila ktoś nam (albo z nami) robił zdjęcia. W jakiś sposób było to dla nich istotne, żeby mieć zdjęcie z obcokrajowcem.


Po jakimś czasie na wzgórzu zaczęło się robić tłoczno, bo podjeżdżały kolejne rzesze turystów z wycieczek zorganizowanych. Postanowiliśmy wracać (znów piechotą bo droga była fajna, a tricyklowcy nie).



Gdy dotarliśmy do hotelu, było już tak gorąco, ze zaprotestowałam i stwierdziłam, że nigdzie więcej nie idę. Ale przecież iść trzeba. Poszliśmy szukać transportu. Ponieważ był to Wielki Piątek, czyli dzień wolny od pracy, nie jeździły busy ani jeepney'e. Po długich negocjacjach zdecydowaliśmy się jechać skuterem. Gdy na niego wsiadaliśmy (3 osoby na skuterku) to kierowca kazał mi się bliżej dosunąć, bo "motocykl jest już  i tak przeładowany". Kasków oczywiście nie dostaliśmy, toż to jakiś dziwaczny wymysł jest. Kask, w taki upał? Przecież to bez sensu...

Mimo, że było nam w czasie jazdy ciasno, to czułam się świetnie. Wolność. Wiatr we włosach. Ożywczy pęd powietrza. Cudownie! Wiedziałam, że po Boholu chcę jeździć już tylko w ten sposób. Dojechaliśmy do Loboc. Miasta, w którym przydarzył nam się cud. 

piątek, 10 kwietnia 2015

Osaka

Zanim opiszę wam nasze dalsze japońskie przygody, niezbędne jest krótkie historyczne wprowadzenie.

--- WPROWADZENIE HISTORYCZNE --- (napisane przez Spokojnego)

Japonia zawsze była mocno odizolowana od reszty Azji (i świata), przez co jej historia toczyła się dość niezależnie. Japończycy mają swój ród cesarski, który według tradycji pochodzi od boga - aktualny cesarz Akihito jest 125-tym cesarzem.

W dawnej przeszłości cesarz był jedynym władcą Japonii, zarządzającym krajem przy pomocy rodów szlacheckich. Od czasów wczesnego średniowiecza, władza powoli była przejmowana przez szogunów - głowy tych rodów, również walczących miedzy sobą - przez 600 lat Japonia była wielkim polem bitwy.

Japonia została zjednoczona przez Hideoshiego (imię) Toyotomi (nazwisko), pod koniec XVI wieku. Kiedy Hideoshi zmarł, pozostawił władzę 5 następcom, ale oni również zaczęli ze sobą walczyć.
Zakończyło się to przewrotem politycznym w 1600 roku, kiedy to ród Tokugawa zwyciężył ostatecznie i odsunął zupełnie od władzy inne rody jak i samego cesarza.

Tokugawowie panowali do lat 60 XIX wieku (ale cesarz pozostał symbolem władzy), ten okres nazywa się "okresem Tokugawa" lub "okresem Edo", bo stolica była wtedy w Edo (czyli współczesnym Kioto). W tym czasie Japonia była całkowicie zamknięta na kontakty z innymi krajami (w tym również niedostępna dla misjonarzy!), za wyjątkiem okrętów z Holandii, które mogły wpływać tylko do jednego portu i nadal był zakaz szerzenia jakiejkolwiek innej religii. Chrześcijanie którzy przybyli przed zamknięciem granic, byli prześladowani i żyli w ukryciu.

W latach 1854-1868 Amerykanie zmusili militarnie Japonię do otwarcia się na kontakty z USA, Zachodem Europy i Rosją, rezygnacji ostatniego shoguna Tokugawy ze stanowiska, i przywrócenia władzy cesarza.

Aż do końca drugiej wojny światowej cesarz był ponownie jedynym władcą. Ten okres określa się mianem restauracji Meiji, gdyż Japonia faktycznie w krótkim czasie przeszła ewolucje od kraju
średniowiecznego, do nowoczesnego państwa ze świetną gospodarką i ekonomią, choć niestety odbyło się to kosztem wielu tradycji (np. miała miejsce bardzo poważna zmiana językowa, zlikwidowano kastę samurajów i zabroniono noszenia mieczy).

Japonia w 1937 roku wdała się w wojnę z Chinami. Posiadała wtedy najnowocześniejszą armię w Azji. Konflikt ten wplątany został w drugą wojnę światową. Japonia przegrała wojnę, gdyż Amerykanie potrafili świetnie odciąć Japończyków od źródeł surowców  przez precyzyjne bombardowania. Wybuchy bomb atomowych w Hiroszimie i Nagasaki tylko przyspieszyły nieuchronna kapitulacje kraju. Według wielu osób zrzucenie tych bomb było zupełnie niepotrzebnym aktem ludobójstwa.

Po wojnie, Japonia była okupowana do 1952 roku. W tym czasie Amerykanie wymusili kolejne zmiany społeczne: wprowadzono demokrację - odsunięto cesarza od władzy, za to wprowadzono parlament, partie i związki zawodowe, rozwiązano wojsko i aresztowano większą część pozostałych przy życiu dowódców wojskowych, a także przeprowadzono reformę edukacji, w tym drugą poważną reformę językową (dlatego Japończycy nie potrafią przeczytać dokumentów sprzed reform bez ukończonych wyższych studiów językowych).

Po wojnie Japonia stała się bardzo szybko (już w latach 60-tych) trzecią największą potęga gospodarczą świata, tuż po USA i ZSRR.

--- KONIEC WPROWADZENIA ---

Tak jak pisałam wcześniej, z Kioto do Osaki przyjechaliśmy shinkansenem - superszybkim ekspresem. I zamiast rzucić się w turystyczny wir, postanowiliśmy tak po prostu "iść w miasto" i pozwolić się zgubić.

Osaka nie jest tak nastawiona na ciekawskich przyjezdnych jak Kioto. Jest typowym miastem biznesowym, z wysokimi wieżowcami, nowoczesnymi samochodami na ulicach i tysiącami mężczyzn w garniturach. Klimat tego miejsca był zupełnie inny niż w starej stolicy. Ludzie bardziej się śpieszyli, biurowców i sklepów było więcej, świątyń mniej, natomiast cisza była podobna, nawet na tej ogromnej stacji kolejowej!

Spacer bez celu zaowocował znalezieniem starej szkoły Tekijuku prowadzonej przez nauczyciela o imieniu Ogata Koan. Uczył on języka holenderskiego i przekazywał informacje o zachodniej nauce i medycynie. Swoją wiedzę zdobywał od Holendrów, którzy jako jedyni w czasach japońskiej izolacji mieli w ograniczony, ale jednak możliwy, wstęp na tereny Japonii. Jest to również jeden z nielicznych budynków z połowy XIX w, który przetrwał II wojnę światową.


Spotkaliśmy też takiego dinozaura. 



Dinozaur reklamował turystykę w Japonii, 
oczywiste, prawda?

W pobliżu urzędu miasta (który był paskudnym budynkiem - jak na Japonię) znaleźliśmy kilka budowli w typowo europejskim stylu. 




Osaka Central Public Hall

Potem trafiliśmy do dzielnicy Dotonbori, która słynie z tłoku po zmroku, dużej ilości sklepów, knajpek i centrów rozrywki. Niekończące się ulice targowe były również popularne w Kioto.



Oj było tłoczno! Uliczki prostopadłe były wypełnione restauracjami, knajpkami i wielkimi reklamami. 


Pod wieczór Spokojny zrobił mi niespodziankę i zabrał do ciekawej (i dobrze zakamuflowanej) kawiarni, w której to najważniejsze były.... koty a sama kawiarnia to właściwie koci plac zabaw. 


Wewnątrz mieszkało 20 kotów. Po opłaceniu wejściowego dostaliśmy coś do picia, zdjęcia zwierzaków z opisem ich upodobań oraz pudełeczko z kocimi przysmakami. 


Koty były bardzo rozpieszczone i raczej znudzone ciągłą zabawą - wszak były tu najistotniejsze i świetnie zdawały sobie z tego sprawę. Za to na smakołyki były bardzo chętne :)



---
Wieczorem pojechaliśmy do japońskiej rodziny, u której mieliśmy nocować przez najbliższe kilka dni. Naszymi gospodarzami byli: Hideaki, jego żona oraz dwójka maluchów - urocza 3-letnia Mia oraz 3-miesięczny syn. Fajnie było obserwować, jak żyją. 
Mia dużo pomagała mamie, np. przy przewijaniu brata, układała buty itd. Japończycy są niezwykle pracowitymi ludźmi i przygotowują się do tego od małego - zgodnie z zasadą, każdemu pracę w miarę jego możliwości. 

Nasi gospodarze dosyć kiepsko mówili po angielsku. Ale jak się okazało, nie był to duży problem - od czego jest przecież internet. Korzystając z translatora internetowego mogliśmy rozmawiać. A czasem błędy w tłumaczeniu powodowały wiele radości. I dopiero w tym domu mogłam usłyszeć śmiech! Zobaczyć serdeczny uśmiech. Nareszcie! Już naprawdę zaczynałam wątpić w to, czy Japończycy potrafią się śmiać. 

A na marginesie mogę dodać, że mieszkanie było najczystszym, w jakim kiedykolwiek byłam. Nasz pokój był skromny, ładny, z tatami na podłodze. I oczywiście już na wstępie dostaliśmy służbowe kapcie :)

---
Innego dnia poszliśmy na wystawę dzieł Tima Burtona. Nam spodobały się przede wszystkim świetne rysunki pełne czarnego humoru. 


Tim Burton, Mothera

Zwiedziliśmy też malutki instytut technologii, w którym mogliśmy pobawić się nowymi wynalazkami. Takie miniaturowe Centrum Nauki Kopernik.


W tym przypadku, mogliśmy zobaczyć obraz
 Jana Vermeera Mleczarka (z XVII w.). 
Sterując joystickiem mogliśmy 
oglądać obraz tak, jakby był trójwymiarowy 
i przykładowo zajrzeć do wnętrza dzbana z mlekiem. 

Wykupiliśmy sobie również kartę turysty, dzięki której mogliśmy do wielu miejsc dostać się ze sporą zniżką lub nawet za darmo. Zmotywowało nas to do aktywniejszego zwiedzania. Rozpoczęliśmy od Osaka Castle czyli Zamku. Budowla wysoka na 5 pięter, pod ziemią posiada kolejne 3.



Ze szczytu zamku rozpościerał się widok na miasto. Na bezbarwne miasto. Japonia wydawała mi się pozbawiona kolorów, wyciszona zupełnie nie spontaniczna. Ale przy tym estetyczna. Budynki były ładne i czyste.



Poniżej tarasu widokowego, na kolejnych piętrach znajdowało się muzeum. Prezentowano w nim przede wszystkim dzieje zamku na tle historii całego kraju.

Szczególnie spodobała mi się makieta przedstawiająca wielką bitwę pod Sekigaharą (1600 r.) między wojskami Hideoshiego Toyotomi a Ieasu Tokugawą (i tenże zwyciężył).



Mimo to Toyotomi nadal posiadał wojsko i zamek w Osace. Tokugawa to tolerował przez 14 lat, ale w końcu postanowił zniszczyć wrogi ród do końca. Podczas kampanii 1614 - 1615 odbyło się 10 kolejnych bitew, a zamek mimo licznych umocnień, fosy i grubych, wysokich murów został zdobyty. Po tym wydarzeniu nastało 250 lat pokoju.



W czasie II wojny światowej budynek, (jak większość miasta) został zniszczony. Odbudowano go dopiero w 1997 r. - przy czym wnętrze zostało zupełnie zmienione i dostosowane do potrzeb muzeum.
Oczywiście zamek jest jednym z najpopularniejszych zabytków w Osace i co roku odwiedzają go rzesze turystów.

Zmęczeni tłokiem wyszliśmy do ogrodu. Kwitły już pierwsze wiśnie i brzoskwinie.



Tuż obok zamku znajdowało się muzeum miasta Osaka, które chętnie odwiedziliśmy.


Dostojnicy dworscy z czasów Edo. 

Wewnątrz prezentowano najważniejsze momenty w historii miasta, skupiając się przede wszystkim na czasach do XIX w.  Szczególne wrażenie wywarły na nas plakaty informujące o walkach sumo.


Nie mam najmniejszego pojęcia, 
jak Japończycy byli wstanie to odczytać. 
Szaleństwo!

A skoro o sumo mowa:


Innym równie ciekawym, a może i nawet jeszcze ciekawszym było Muzeum Mieszkań i Życia Codziennego.  Niesamowite było to, że wewnątrz budynku odtworzono z wszelkimi detalami ulicę z okresu Edo. Można było przebrać się w strój z epoki i wstąpić do licznych budynków, sklepików, domów mieszkalnych. Mogliśmy zobaczyć, jak wyglądała kuchnia czy sklep z kosmetykami. Zadbano o detale, symulując dzień i noc, włączano odpowiedni oświetlenie, do uszu dochodziły już zupełnie inne dźwięki np. wieczornego miasta albo porannych nawoływań i gwaru. Wrażenie było niesamowite. I baaardzo żałowaliśmy, że dotarliśmy tam zbyt późno by móc na spokojnie i w pełni obejrzeć to muzeum..


 Turyści w strojach z epoki Edo



Kapliczka shintoistyczna ukryta na jednym z podwórek


Lodówka marki toshiba! 
(choć logo wygląda zupełnie inaczej niż to współczesne)

W jednym z pomieszczeń zaprezentowano dziesiątki misternie wykonanych lalek. Są one prezentowane na 3 marca czyli na dzień dziewczynki. Figurki odzwierciedlają członków danej rodziny oraz wszystkich tych, którzy mają wpływ na rodzinę, np. właściciel ziemski.  Oczywiście nie mogło na takiej wystawie zabraknąć lalek cesarza i cesarzowej.



Jeśli moja dedukcja jest słuszna, 
to ta lalka przedstawia cesarza. 


Lalek było naprawdę wiele i wszystkie bardzo piękne.

Innym razem postanowiliśmy obejrzeć Osakę z wysoka. Mieliśmy ku temu spore możliwości.


Widok na Osakę z 55 piętra, od strony portu.



A tenże budynek, który z ziemi wyglądał jak kościół, 
okazał się być dziwaczną willą z basenem.


I te niesamowite, wysokie, kręte mosty

W centrum dostaliśmy się na dach 173 metrowego wieżowca, gdzie zorganizowano duży taras widokowy dumnie nazwany "wiszącymi ogrodami" co z ogrodem niestety nie miało nic wspólnego.


Rzeka Yodo.


 Hotel z wbudowaną kaplicą.


Na dachu była wyznaczona przestrzeń dla zakochanych, gdzie (i tylko tam) mogli wieszać swoje kłódki. Rozbawiła nas ta wielka klamra rowerowa. Ależ to musi być miłość!

Ponieważ widoków nam ciągle było mało, przepłynęliśmy się stateczkiem po portowej części miasta. I mogliśmy obserwować fantastyczne, ogromne mosty.



Pod koniec dnia przechodziliśmy obok zoo, gdzie w klatach mieszkały bociany. Bociany, nasze bociany!



Po tych wszystkich wrażeniach, po wizycie w tak cichych i czystych miastach, czas nam było wrócić na Filipiny. Ależ one nas wtedy wydały nam się głośne i brudne...Na szczęście nie całe Filipiny takie są!