czwartek, 29 stycznia 2015

Nepalskie początki

Nareszcie się udało. Mam a) chwilę czasu b) średnio stabilny dostęp do internetu (ale zawsze to coś!) i c) prąd. Bo prąd w Nepalu to towar wysoce deficytowy... Ale o tym innym razem. 
Wylecieliśmy w czwartkowy wieczór. Oczywiście na filipińskim lotnisku, jak zwykle przerost formy nad treścią i musieliśmy się legitymować sześć razy a bagaże sprawdzano nam trzykrotnie. Po kilku godzinach wylądowaliśmy w Kraju Środka, gdzie, mimo, że my tylko przelotem to i tak musieliśmy odczekać swoje w kolejce po 72-godzinną wizę. I tam zaczęło być gorąco. Bo ja przez kontrolę paszportową przeszłam gładko. Ale wyprany paszport Spokojnego wyglądał, co najmniej podejrzanie dla lokalnego pracownika. Oglądał dokument pod ogromną lupą, kartkował, wołał kolegów, dyskutował. A ja stałam już z drugiej strony bramek i... podglądałam, co mają wyświetlone na ekranach. Zdziwiło mnie, że mieli u siebie zdjęcia Spokojnego sprzed lat. Mieli też inne zdjęcia niż paszportowe. O! Ale ostatecznie przekonały ich chyba niewyprane pieczątki z takiego samego transferu sprzed trzech miesięcy, kiedy to lecieliśmy na Filipiny.
Przepuścili Spokojnego dopiero po kwadransie. Odetchnęliśmy z ulgą. Po wyjściu ze strefy zabramkowej, czekała na nas miła niespodzianka. Linie lotnicze zorganizowały dla nas nocleg. I to było świetne. Ale jeszcze świetniejszy był hotel, do którego nas zabrano. :)
Rano pobudka (mieliśmy już nastawione przez obsługę budziki a i dzwonili do nas dwukrotnie, że pora wstawać itd.), dostaliśmy śniadanie i pojechaliśmy na lotnisko. Tutaj już wypranym paszportem nikt się nie przejmował i wystartowaliśmy. Po drodze czekało nas trochę turbulencji i... rozczarowania. A było to tak, lecimy, lecimy, lecimy a ja czekam jak ta kretynka, kiedy będzie widać Himalaje, przecież musi być je widać. Lecimy, lecimy i nic! Po czym spoglądam przez okno z drugiej strony samolotu, a tam taaaaakie widoki! Oczywiście natychmiast chciałam się przesiąść, ale nie było takiej opcji. Więc tylko wyginałam głowę ile mogłam, a wredny sąsiad z siedzenia przy przejściu starał mi się to za wszelką cenę utrudnić. No cóż, zła na siebie, że nie pomyślałam o tym wcześniej, że omijają mnie takie widoki, chciałam się obrazić na cały świat, po czym dotarło do mnie, czy ja, aby nie wymagam zbyt wiele? Przecież spełnia się tyle moich marzeń, tyle szczęścia mnie spotyka a góry chyba i tak zobaczę! I z tak poprawionym humorem, nie dając więcej satysfakcji wrednemu sąsiadowi, czekałam na przygodę. Przed nami, nowy, inny świat.
A i przez moment udało mi się jakiś szczyt zobaczyć! Jaki był potężny i ogromny!
W oddali Himalaje

Bliżej inne góry

A to już stolica Nepalu - Kathmandu
Samo katmandzkie lotnisko było zdecydowanie inne niż chińskie. Wyluzowane. Najpierw zabrano nas do autobusu, który przejechał max. 100 metrów i już byliśmy na miejscu. Musieliśmy wyrobić wizę, a mnie ogarnęła panika, że przecież ja owszem, zabrałam zdjęcia do wizy, ale.. nie miałam ich wśród podstawowych dokumentów. Więc podbiegłam do Spokojnego, słowotokiem i paniką mu marudziłam, a on spojrzał na mnie z politowaniem i pokazał, że on już sobie wizę wyrobił, ot w automacie z kamerką robiącą zdjęcia....(na marginesie - potem okazało się, że fotografie i tak miałam ze sobą, tylko w innej kieszeni).
A potem odbiór bagażu. Ha! Przy wejściu do hali bagażowej, prześwietlano walizki. Hm? Ale najlepsze było to, że owszem, za maszyną siedział sobie jakiś Nepalczyk, ale spoglądał na ekran.... swojej komórki. Bramki piszczały cały czas i nikt, kompletnie nikt się tym nie przejmował. Wyglądało to tak, jakby Nepalczykom ktoś taką procedurę kazał wdrożyć, a oni mieli to w głębokim poważaniu. W hali, tłok nieziemski. Wszyscy się przepychali, krzyczeli, jak targowisko! A lokalni przywozili głównie telewizory LCD. Były nawet wywieszone jakieś informacje o przywożeniu telewizorów, ale oczywiście po nepalsku. Nasz lot nie wyświetlał się na ekranach, ok, czekaliśmy kwadrans, pół godziny, nic. W końcu go wyświetlili bez informacji na której taśmie z 4 będą nasze walizki. Więc zaczęliśmy sobie spacerować i znaleźliśmy kącik zagubionego bagażu...


Luzik. W końcu nasze bagaże przyjechały, a wyglądały, jak wyjęte psu z gardła. Wychodząc, po raz pierwszy w życiu, sprawdzono nam, czy wynosimy swoje bagaże a nie czyjeś inne. Pewnie taka kontrola wynika z ogromu pudełek z telewizorami, które wyglądają dość podobnie i łatwo się pomylić.

Na zewnątrz cieplej niż się spodziewaliśmy. Dopadło nas, jak zwykle w takich miejscach, wielu natrętnych taksówkarzy, ale czekał już na nas kierowca. Spotkaliśmy go, a dwóch ludzi z nim stojących wzięło nasze bagaże. A potem powiedzieli: zapłać! I zażądali sobie aż 10 dolarów za przeniesienie naszych bagaży (lekkich, bo nie mieliśmy zbyt wielu ciepłych ubrań, które moglibyśmy tu zabrać), no to się wkurzyliśmy. Dostali sporo mniej, ale niesmak pozostał. W hotelu nasz pokój typu standard, wysoce odbiegający od zdjęć prezentowanych na stronie hotelu, był małą, zimną klitką, z grzybem na ścianach. Zmieniliśmy go na trochę mniej zagrzybiony. Ale nadal z zimną wodą, więc prysznic nie należał do najprzyjemniejszych.  Ponieważ wszystko już mieliśmy opłacone z góry, nie chcieliśmy robić zamieszania i zmieniać hotelu, zwłaszcza, że szkoda nam było na to czasu. Poza tym, już z większym grzybem na Filipinach spaliśmy. Mam wrażenie, że ilość grzyba na ścianach nijak się ma do rangi hotelu i jest azjatyckim standardem.
Zostawiliśmy bagaże i wyruszyliśmy zwiedzać miasto.

środa, 21 stycznia 2015

Marzenie

Chcąc, nie chcąc (czytaj: bardzo chcąc) muszę, co jakiś czas opuścić Filipiny, żeby zresetować wizę. 

Mieliśmy lecieć do Nowej Zelandii, ale okazało się, że nas na taki wyjazd nie stać. 

Postanowiliśmy zatem spełnić inne marzenie. Tak nierealne, że na początku nie przychodziło nam nawet do głowy. Tak niesamowite, że do tej pory nie mogę w to uwierzyć. 

Kochani, 

już dziś, już za chwilę...



...lecimy do Nepalu.

Zobaczyć Himalaje. 


wtorek, 20 stycznia 2015

Nieoczywista oczywistość czyli poczta

Poczta - zadawałoby się rzecz oczywista. Ha! Ale tutaj spotkaliśmy się już nie raz z tym, ze oczywista oczywistość wcale taka oczywista być nie musi..

Po pierwsze - Taguig, miasto które ma 700 000 mieszkańców, ma chyba jedną placówkę pocztową. Nam, ustalenie gdzie się ona znajduje zajęło 3 miesiące. Bo tutaj nikt normalny listów nie wysyła, a jak coś zamawia to pod adres sąsiadki, która jest zawsze w domu i wtedy nie ma problemu z jej odbiorem (oczywiście paczki a nie sąsiadki). 

Po drugie - skrzynek, żeby wrzucić list, tutaj nie ma. Są tylko na poczcie. Czasem można zostawić list lub paczkę... w banku.

Po trzecie - wiedza pracowników poczty o świecie nie jest najwyższych lotów, ale nic dziwnego, skoro wiszą tam takie oryginalne mapy.

Republika czeska jeszcze nigdy nie była tak wielka
Jeśli coś zamówisz przez internet i oczekujesz listonosza, to prawdopodobnie przyjdzie on w środku tygodnia, w środku dnia. A jeśli (och nie, jak to możliwe?!) nikogo nie zastanie w mieszkaniu, to:
a) odeśle paczkę do nadawcy
b) odwiezie paczkę na pocztę, zostawiając pod drzwiami awizo
c) paczka ginie w systemie i nikt nie wie co się z nią dzieje. 

Przerobiliśmy już b) i c). Ale po kolei. Po dwóch miesiącach od nadania paczki dostałam do skrzynki awizo, a na nim rozmazany stempel z adresem poczty - oddalonej o godzinę drogi. No ale nic to. Proszę Spokojnego, żeby tam ze mną pojechał, bo sama zbyt panikuję. 

Na marginesie: Przez kilka ostatnich dni na Filipinach był Papież i z tej okazji administracja publiczna miała oficjalnie wolne. Papież już pojechał, ale poczta nadal nieczynna  Ot. Budynek zamknięty, informacji dla petentów żadnej. Więc decydujemy się, że przyjdziemy następnego dnia. 

Następny dzień. 
Otwarte! Podchodzimy do okienka, podajemy awizo, kobieta je oddaje i mówi, że mamy wejść na zaplecze. Wchodzimy. W środku ze 40 osób. Pogodny, wesoły klimat. Ciepło. Oczywiście dwójka białasów wzbudza zainteresowanie. Różni ludzie pytają nas czego chcemy. Więc podajemy awizo a Pani natychmiast zaczyna wypisywać rachunek. Za co? Ano 100 pesos dla pocztowców, za to, że łaskawie przechowali dla nas paczkę. Płacimy i kierują nas na kolejne zaplecze. Tam, z naszego punktu widzenia, istny paczkowy chaos, ale pracownik zdawał się jakoś nad tym wszystkim panować. 

Magazyn paczkowy - wybaczcie jakość zdjęcia, zrobione było z ukrycia, bo oficjalnie poczty fotografować tam nie wolno
Podajemy awizo, a Pan wyciąga zeszycik i strona po stronie szuka, czy taką paczkę otrzymał. Znajduje odpowiednią notkę i rusza na poszukiwanie paczki. Po kilku minutach znajduje. Świetnie, punkt b) zrealizowany. Pytamy zatem o inną paczkę (wysłaną jeszcze w listopadzie). Po numerze prześledziliśmy w Internecie, że jest na jakiejś poczcie, ale żadne awizo do nas nie dotarło. Podajemy numer paczki, a Pan spogląda na nas ze zdziwieniem. A po co mu ten numer? On ma wszystko ponotowane w zeszyciku, po dacie przyjęcia paczki i on żadnych takich numerów nie uznaje. Oczywiste, prawda? Poza tym, Pan nawet nie miał komputera, żeby tenże numer zweryfikować... Na całej poczcie nie zobaczyliśmy żadnego komputera. Za to klimatyczne maszyny do pisania :)

Grzecznie prosimy, żeby Pan jednak zeszyt przejrzał, a nuż tam gdzieś jest nasza zagubiona paczka. Nie ma. :(

Na zapleczu


A sufit jaki piękny!



Korzystając z okazji, że jesteśmy już na poczcie, chcemy kupić znaczki. Zaprowadzają nas do jeszcze innego pomieszczenia na zapleczu. Pracownik grzecznie pyta, czego chcemy a następnie wyprasza do zaplecza podstawowego, sadza na ławce jakiegoś nieobecnego pracownika i prosi, żebyśmy zaczekali. Czekamy, podziwiamy pocztowe życie, zwłaszcza osoby segregujące pocztę, powolnie oglądające każdą kopertę. Pracownicy przyglądają nam się z ciekawością. Po chwili znów nas zapraszają do wewnętrznego pomieszczenia i sprzedają znaczki. Wychodzimy. Chcemy od razu wysłać pocztówki, ale skrzynka pocztowa nie wzbudza naszego zaufania. Wygląda bowiem tak:

Szczególnej uwadze polecam listowny chaos w tle
Zatem dajemy kartki jednej z pracownic. Co dzieje się dalej? Kartki wędrują od pracownika do pracownika, Ci je oglądają, komentują, wybierają najładniejsze. Mamy nadzieje, że ostatecznie je wyślą....

Wracamy, chcemy złapać czerwonego tricykla, bo według naszej skąpej wiedzy, czerwone mają ustalone trasy i powinny nas zawieźć na postój jeepneyów (i wcześniej też takim tricyklem przyjechaliśmy). Wsiadamy, dosiada się jeszcze kilka osób (!) Jedziemy, jedziemy, rozmawiamy aż kierowca się zatrzymał, wołając - koniec trasy! Wszyscy wysiadają, a my patrząc na siebie pytamy? Gdzie my do cholery jesteśmy?! 


Gdzieś tu.

I tu.
Na szczęście mamy mapę w komórce, GPSa i jakoś się odnajdujemy a na pocieszenie kupujemy w przydrożnej kuchni pizzę wegetariańską (takie pizzerie na wynos są dość popularne i często reklamują, że mają wegetariańskie pizze, ale zazwyczaj kiedy podchodzimy i taką zamawiamy, oświadczają, że bezmięsnych nie mają, bo nikt takich wybrakowanych nie kupuje ). 

A ja wybieram sobie owoc, który wraz z innymi był zanurzony w słoiku z wodą. 

Już go trochę z góry zjadłam, bo taki dobry!

Nie wiem co to za owoc, ale.... był kwaśny! Cóż za miła odmiana!

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Franciszek

Na Filipinach 80% mieszkańców to katolicy, którzy ze swej wiary są bardzo dumni. Na wielu samochodach, jeepneyach, a nawet trycyklach widnieją hasła modlitewne: "Bóg jest moim Panem",  "w Bogu jest nadzieja", albo ostrzegawcze: "God knows hudas not pay" - czyli "Bóg wie, kto nie płaci" (za przejazd). A moje ulubione "tylko Bóg nas ochroni" - co na tricyklu z szalonym kierowcą wygląda bardzo wymownie..  :)  

Filipińczycy licznie chodzą do kościoła (w których połowa rozmawia między ze sobą, zamiast słuchać księdza), a znak pokoju - w formie wylewnych uścisków - Filipińczycy przekazują wyłącznie między tymi, których znają (choć to może mylne wrażenie). A na pożegnanie chętnie mówią:  "Niech Cię Bóg błogosławi". 

A przy tym dość luźno podchodzą do spraw religii. Niby na nasz "konkubinat" patrzą bardzo koślawo, ale już burdeli jest tutaj cała masa. Niby kościół zakazuje homoseksualnych zachowań, ale widzimy często pary tej samej płci. Oj dużo tutaj jest takich paradoksów. A tak powszechnie znany wśród polskich katolików piątkowy post, jest tutaj zupełnie nie znany i nie rozumiany. 

A ponieważ przez ostatnie kilka dni gościł tutaj Papież Franciszek, religijne szaleństwo opanowało wyspy. W sprzedaży pojawiły się koszulki z religijnymi hasłami czy mniej lub bardziej udanymi podobiznami Papieża, do tego kubki z Ojcem Kościoła, podkładki na stół, co kto sobie życzy. 
A dla samego Papieża przygotowano jeepneyowe papa mobile. 

Papież przejeżdża przez Manilę
http://www.japantimes.co.jp/news/2015/01/18/world/social-issues-world/record-6-million-faithful-turn-pope-francis-final-day-manila/#.VLylDofFCks

A nam - mieszkającym blisko lotniska - gdzie Papież kilka razy lądował, wyłączyli internet i telefony komórkowe. Względy bezpieczeństwa? Być może. Bo przybyły do stolicy ogromne rzesze wiernych.
Na niedzielnej mszy w Rizal Parku, w centrum Manili, było ok  6 - 7 mln Filipińczyków. Niewyobrażalna ilość osób. Niewyobrażalna! To była największa na świecie Msza Święta.

Rizal Park
Za: http://www.bbc.com/news/world-asia-30875645
W 1995 r. w tym samym parku, Mszę prowadził Jan Paweł II. Zgromadziło się wtedy 5 milionów osób. W niedzielę, ten rekord pobito.

Na całe szczęście pogoda była paskudna. Tzn, było jak na lokalne warunki chłodno - i padała mżawka. Upał i słońce byłyby o wiele trudniejsze do wytrzymania. A widok najważniejszego dostojnika kościelnego w zwyczajnej, żółtej folii przeciwdeszczowej, jaką noszą miliony Filipińczyków - to widok bezcenny. 

Za: http://www.rte.ie/news/2015/0118/673519-pope/

Papież Franciszek mówił głównie o potrzebie wspierania biednych ludzi, ochronie dzieci, niwelowaniu różnic społecznych oraz ograniczaniu korupcji. Na pewno ta wizyta była dla Filipińczyków bardzo ważna i zapamiętają ją na długo.

środa, 14 stycznia 2015

Las Pamulaklakin

Chcieliśmy iść na spacer po lesie Pamulaklakin, który to jest położony na obrzeżach Olongapo. Tyle, że nie specjalnie jest oznaczony na mapach a i lokalni nie specjalnie dużo o nim wiedzieli. Z mapą w telefonie (która nie zgadzała się z mapą zapamiętaną przez mnie) ruszyliśmy przed siebie i po kilku kilometrowym spacerze w upale i przejażdżce taksówką, dotarliśmy na skraj lasu. 

W tymże lesie zwanym też dżunglą, mieszka plemię Ayta Ambala, które nadal aktywnie korzysta z zasobów otaczającej natury, w niej mieszka, w niej się żywi, poluje czy zbiera zioła. Dla nas - w takim lesie pewnie byłoby trudno przetrwać, więc bardzo chcieliśmy zobaczyć, jak radzą sobie jego mieszkańcy. 

Do wyboru mieliśmy kilka wycieczek krajoznawczych z przewodnikiem. Wybraliśmy 3 godzinny (który okazał się trwać znacznie dłużej) spacer ekologiczny, z przewodnikiem z tegoż plemienia. Początkowo się obawialiśmy, że jego kiepski angielski ograniczy naszą wycieczkę do zwykłego spaceru. Ale Nestor - nasz przewodnik, bardzo pozytywnie nas zaskoczył. 

Opowiadał nam dużo o lesie i zasadach przetrwania, a jego umiejętności komunikacyjne (głównie gestykulacyjno - obrazowe) były na tyle duże, że świetnie się porozumiewaliśmy. Po lesie chodził zupełnie boso. Niestraszne mu miliony mrówek, pająki wielkości mojej dłoni czy węże (których nie widzieliśmy, ale Nestor powiedział, że są, tylko śpią, bo jest zbyt ciepło. Ale on mieszka tam od dziecka i doskonale wiedział, jak się bezpiecznie poruszać po lesie, również, jak zapewniał, w kompletnych ciemnościach. Poruszał się bardzo cicho, prawie bezszelestnie. A nożem posługiwał się tak, jakby się z nim urodził.

Przejście poza ścieżką, bez maczety albo noża jest prawie niemożliwe
Na szlaku zatrzymywaliśmy się wielokrotnie. Nestor pokazywał nam rośliny, które wykorzystują w medycynie - zioła na ból brzucha (potwornie gorzkie), ból gardła, astmę a nawet malarię. Pokazywał jak przy pomocy liści jednego drzewa odkazić ranę i zatamować krwawienie. (Świeżo zerwane liście powinno się ugniatać w dłoni, aż puszczą sok, którym należy obmyć ranę). Na pytanie, czy nadal korzystają z tych dobroci lasu czy współczesnej medycyny, odpowiedział, ze raz w tygodniu do wioski przyjeżdża lekarz - i wtedy stosują jego medycynę. A w pozostałe dni tygodnia stosują tę leśną.

Przygotował dla nas również kapelusze z liści, chroniące przed słońcem i deszczem. 



A podczas postoju całkiem zręcznie przygotował dla nas plecione bransoletki z łodyg. A kiedy poczęstowaliśmy go wodą (bo żadnej przy sobie w ten upał nie miał), uśmiechnął się tylko tajemniczo i powiedział, że nie potrzebuje - ma tyle wody na około w lesie - wystarczy wiedzieć, skąd ją wziąć. Zerwał kilka gałązek z różnych drzew, a po chwili zaczęła z nich spływać, kropelka po kropelce, woda, która nie tylko gasi pragnienie, ale i dodaje sił. I wtedy to on zaczął nas częstować wodą :) Ale aby mieć więcej wody, trzeba wykazać trochę cierpliwości. Pod określonym gatunkiem drzewa, należało wykopać dół, naciąć korę i poczekać. Następnego dnia rano w dole, powinno być już kilka litrów wody. 

Nestor pokazuje, jak przygotować obiad w bambusie. 
Pokazał nam również, jak ugotować i zjeść obiad w lesie, zamiast naczyń mając tylko rosnącego wokół bambusa i nóż (którym się perfekcyjnie posługiwał). Łodygi bambusa są puste w środku, poprzedzielane od czasu do czasu przegrodami. Należało wyciąć kawałek bambusa (od przegrody do przegrody), wyciąć na środku mały, prostokątny otwór. Nasypać do połowy ryżu. Resztę zalać wodą. Ułożyć tak powstały "garnek" na dwóch bambusowych podstawkach i z suchych liści rozpalić dwa małe ogniska (po bokach naczynia) i przykryć otwór. Czekając aż ryż się ugotuje, z bambusa wyciął kubeczki (ostro zakończone, by można je było łatwo wbić w ziemię, dzięki czemu się nie przewracają), talerzyk, a nawet łyżkę, z drugiej strony ostro zakończoną, a przez to umożliwiającą nabijanie np. kawałków kurczaka. Z bambusa również naszykował dwa patyczki, służące do zdejmowania gorącego "garnka" z paleniska. A po skończonym posiłku, wszystko można wyrzucić z powrotem do lasu. I nie trzeba zmywać! :D

Tu już wyszliśmy na szeroką ścieżkę, uwielbianą przez rowerzystów górskich
Po dwóch godzinach marszu dotarliśmy do wioski, która składała się z malutkich domków o wyplatanych ścianach, kilku sklepików i budynków administracyjnych - w tym szkoły - o czym Nestor mówił z ogromną dumą. Uważał, że edukacja jest bardzo dla nich ważna, a on sam żałuje, że jako dziecko nie miał szkoły, do której mógłby chodzić - dlatego pisać i czytać musiał się uczyć sam. Pokazał nam również swój domek - skromna chatka, ale utrzymana w niezwykłej jak na tamte warunki czystości. 

Wzgórze a za nim wioska. Widać już pierwszy dach.
Żony w domu nie zastaliśmy. Podpytałam Nestora o rodzinę i okazało się, że dzieci jeszcze nie ma, bo ożenił się raptem miesiąc temu, z kobietą, którą poznał miesiąc temu... ale taką mu rodzice wybrali. 
Nasz przewodnik żalił się, że coraz więcej osób z wioski ucieka do miast lub że wiążą się oni z Filipińczykami a przez to dzieci są mieszanej krwi. A bardzo łatwo takie dzieciaczki rozpoznać. Filipińczycy mają włosy proste. Członkowie plemienia mają włosy mocno pokręcone (trochę jak afrykańskie) i przez to fryzury dzieci z mieszanego małżeństwa są "prawie proste". 

Kiedy odpoczywaliśmy przed domem, Nestor zapytał nas, czy mamy ochotę na kokosy. Pewnie, że tak! Co zatem zrobił?


Kilkoma szybkimi ruchami, wspiął się tak po prostu na palmę i za chwilę zrzucił z niej kokosy. Zręczność, zwinność i siła tego niewielkiego wzrostu człowieka była niesamowita. Następnie z trawy wyciął słomki i nożyki do wyjadania miąższu. Mniam :) 

Po powrocie do punktu startowego, wraz z kolegą pokazał nam jak rozpalić ognisko mając do dyspozycji tylko nóż i bambusa, 



Oraz jak przygotować pułapkę na małpy: do bambusowej konstrukcji wkłada się banana i przymocowuje sznurek tak, żeby zacisnął się na małpiej ręce. Na pułapce kładzie się drugiego banana. Mała przychodzi, widzi pierwszy owoc, zjada. Podczas jedzenia dostrzega schowany w pułapce drugi owoc,więc po niego sięga, a w tym czasie pętla zaciska się na jej ręce. Podobno małpa nie potrafi się z tego wydostać.  Tutaj macie pokazaną zasadę działania (i umiejętności komunikacyjne Nestrora!)



Ogólnie na zwierzęta tam często polują, ale najczęściej w sierpniu, gdy większość z nich odchowa już małe. A do maskowanie się w lesie używają liści, które niezwykle łatwo przyczepiają się do ubrania:



Po skończonym spacerze, czekaliśmy na jeepneya, który zawiózłby nas do Olongapo. Ale nie musieliśmy czekać długo, bo po chwili, bez nawet żadnego machania z naszej strony, zatrzymał się Filipińczyk z rodziną i zaoferował podwózkę. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że w 5 osobowym samochodzie jechało już... 6 osób. On, żona i 4 dzieciaków. Ale dwa najmłodsze przeskoczyły przez tylne siedzenie do bagażnika, trzecie usiadło czwartemu na kolanach i tak oto mieliśmy dwa miejsca dla siebie... Można? Można!

W Olongapo złapaliśmy busa i późnym wieczorem wróciliśmy do domu. 

niedziela, 11 stycznia 2015

Plaże w Olongapo

Kiedy rozmawialiśmy o tym, gdzie pojedziemy na weekend, Spokojny rzekł uparcie - ja chcę do lasu! Ja rzekłam równie uparcie, że może wreszcie czas zobaczyć plażę? Jesteśmy przecież w kraju o linii brzegowej długiej na 36 289 km (Filipiny składają się z 7107 wysp z czego 880 jest zamieszkanych).

Pomyślicie - no przecież Manila leży nad zatoką manilską - to przecież tam też powinny być plaże! - ja też tak myślałam, zanim tu przyjechałam. A tu niespodzianka. Plaży w Manili nie ma. Brzeg jest wybetonowany a woda śmierdzi... 

"plaża manilska"
Więc jak ktoś chce na plażę - to musi wyjechać poza teren zatoki manilskiej. Kierunki mogą być dwa - albo na południe do Batangas, gdzie są podobno przepiękne plaże. Albo na północ, gdzie plaże są niezłe, ale za to jest jeszcze las Pamulaklakin... - czyli nasz kompromis. 



Ale najpierw trzeba tam dotrzeć. Mimo, że to raptem 140 km, to autobus jechał ponad 4 godziny...a z przesiadkami, szukaniem dworca itd, zajęło nam to ponad 5,5 godziny. Żałujemy trochę, że nie mamy tutaj samochodu, ale tylko trochę, bo i tak nie pozwoliłabym Spokojnemu prowadzić w tak szalonym ruchu drogowym. Więc pozostają nam autobusy (pociągów jest tutaj mało, są powolne i ciągle w remoncie - bo liczne trzęsienia ziemi uszkadzają tory. Na razie pociągi nie jeżdżą w interesujące nas kierunki). 

Olongapo - z akcentem na "gapo" to 200 tysięczne miasto położone nad zatoką Subic i jeszcze do niedawna było bazą wojskową. Ale po wyjeździe wojsk amerykańskich, mieszkańcy przekształcili tereny wojskowe na tereny wolnocłowe. Tym sposobem miasto składa się z dwóch części, zwyczajnej i powojskowej.

Most oddzielający dwie części miasta
I o ile na dawnych terenach wojskowych są już normalnie sklepy i hotele, to panują tam specyficzne zasady - nie ma jeepneyów, ani tricykli, taksówki są, ale nieoznakowane, a ruch kołowy jest mocno ograniczony. Pokrążyliśmy trochę po mieście, wstąpiliśmy do kościoła.


Boczne ściany składają się z szeregu drzwi, otwieranych w czasie Mszy, by zrobić większy przewiew. 
Widać również, że montowanych jest wiele wentylatorów.

Na figurze Chrystusa i krzyżu widać kwiaty. To składana w ofierze Sampaguita - kwiat jaśminu
(na nasze to chyba jaśmin wielkolistny),
narodowy kwiat Filipin. 

Ponieważ Sampaguita to kwiat niezwykle popularny i romantyczny, powstało na jego temat wiele pieśni w tym jedna z najpopularniejszych miłosnych piosenek na Filipinach. Poniżej w wersji z napisami :)



Spacerując dalej po mieście, wdrapaliśmy się na wzgórze cmentarne, z chaotycznie i ciasno poukładanymi nagrobkami. Kwiatów mało, zniczy wcale, śmieci sporo. Za to widok na miasto bardzo nam się spodobał. 



Gdy się przyjrzycie, to na balustradzie zobaczycie suszące się pranie. Tak, również tutaj na cmentarzu mieszkają ludzie. 

Byliśmy już bardzo blisko brzegu. Znaleźliśmy kawałek dzikiej plaży, gdzie mogliśmy odpocząć pod słomianym daszkiem. Cisza, spokój, bawiące się dzieciaczki w tle (jedna rodzina mieszkała na plaży). Piasek pokryty połamanymi koralowcami i muszelkami - dość ostry i parzący w stopy. Woda oczywiście cieplutka, czysta (choć bez przesady). A po drugiej stronie zatoki - góry... Przecudne połączenie. 






No cóż, taki za mnie filmowiec, jak z koziej d... trąbka.

Wdrapaliśmy się na górkę, z której widać plaże w strefie powojskowej
Widoki świetne. Ale jak myślicie, jak wyglądała ścieżka, prowadząca na plażę? Ano tak...



Ale jakby to nie było, nie jesteśmy zbyt plażowymi ludźmi i po chwili było nam już za gorąco, a słońce nas nieźle przypiekło. Ruszyliśmy zatem dalej. Zamarzyło mi się nocować gdzieś w pobliżu plaży. Podjechaliśmy jeepem parę kilometrów wgłąb zatoki i tam rozpoczęliśmy szukanie noclegu.  I warto było szukać tylko po jednej stronie ulicy - bowiem hotele wykupiły sobie po kawałku plaży. I tak, można było sobie znaleźć tani pokoik, ale pewnie w innym celu niż opalanie się, bo dostępu do plaży hotelik nie miał. I trzeba wtedy szukać jakiejś dzikiej plaży poza miastem albo płacić za wstęp do innego hotelu Ceny różnorodne i czasem pokój z grzybem na ścianie kosztował 1200 pesos a czasem 500. Nie chcieliśmy towarzystwa grzybów. Poszliśmy dalej, kolejny hotelik, prosimy o pokazanie pokoju, otwierają nam drzwi, a tam w środku burdel, z półnagimi kobietami i rozochoconymi mężczyznami. Jak mnie zobaczyli to bardzo im się radośnie zrobiło, a burdel-mama opowiedziała, jaka to jestem ładna i słodka....Ku rozczarowaniu burdel-mamy i całego wesołego towarzystwa, uciekliśmy. 

Bo im dalej szliśmy, tym więcej burdeli. Że też zawsze musimy trafiać w takie miejsca! No, ale tam gdzie były ogrom mężczyzn w mundurach, tam też i był popyt...

W końcu znaleźliśmy fajny pokoik w hoteliku nad zatoką. Przebraliśmy się w kostiumy kąpielowe i ruszyliśmy na plażę. Upadł potworny, a ja - byłam najbardziej rozebraną osobą na plaży! Turystów nie było zbyt wielu, a gdy mijały nas lokalne kobiety, były poubierane od stóp do głów - bo przecież kto by się tam chciał opalać. I oczywiście co chwilę byliśmy zaczepiani przez wędrownych sprzedawców. A może chcemy bransoletkę? Albo dwie? Albo zegarek rolexa, bardzo oryginalny? Albo monetę jednodolarową, nieco zniszczoną przez morze?! Unikat, panie! Unikat! Mówił każdy kolejny sprzedawca...  I oczywiście mogliśmy leżeć sobie tylko na plaży przynależącej do hotelu - i każdy pensjonat zatrudniał chłopca, który pilnował, żeby żaden obcy plażowicz nie ośmielił się położyć ręcznika kawałek za daleko...



Tu już się ubrałam, bo mnie słonko przypiekło.
Typowego romantycznego zachodu słońca nie było - ukryło się ono za górami. Dla mnie bomba! Po wieczornym spacerze po mieście, poszliśmy spać. 

Było bardzo gorąco, więc budziłam się co chwilę w nocy. I tak koło trzeciej, leżę sobie na łóżku, rozmyślam o losach tego świata, a tu nagle.... ziemia zaczyna się trząść! Trzęsienie ziemi! Malutkie, mikroskopijne wręcz. Byłam bardziej podekscytowana niż przestraszona. Obudziłam Spokojnego. A po kilku sekundach wszystko wróciło do normy. Z wrażenia i oczekiwania na wstrząsy wtórne nie mogłam zasnąć. Ale nic więcej się nie wydarzyło. Tylko obsługa hotelowa przeszła się po budynku i sprawdzała, czy żaden turysta nie panikował za bardzo (ale myślę, że wielu się nawet nie obudziło).

Rano wstałam i pobiegłam na plażę, zobaczyć wschód słońca. 



Cisza, spokój, pierwsi rybacy wypływający na środek zatoki. Jest mi dobrze. Aż przychodzi pracownik hotelowy i zaczyna sprzątać, tzn. wszystko co choć trochę zielone wyrzucał na plażę. Nie ważne, że do liści palmowych było przyczepionych wiele sztucznych kwiatów, albo kawałków folii. Przecież morze i tak zabierze... Ot, kolejny potworny przykład filipińskiej ekologii. No a gdy ów mężczyzna zobaczył mnie samotną, postanowił zburzyć mój błogi spokój i poderwać białą kobietę. I tak się dowiedziałam, że Mateo jest samotnym romantykiem i szuka porządnej kobiety, a jak już ją znajdzie, bo będzie dla niej dobry a ona urodzi mu dużo dzieci... Ostudziłam jego plany mówiąc, że jestem już zamężna. Biedny Mateo bardzo posmutniał, ale za to mogliśmy porozmawiać na inne, niematrymonialne tematy. 

Po śniadaniu wróciliśmy do centrum Olongapo i wyruszyliśmy na poszukiwania Pamulaklakin... ale o tym w kolejnej notce...

wtorek, 6 stycznia 2015

Wolontariat

Wyjeżdżając tutaj zakładałam, że po krótkim czasie aklimatyzacji znajdę sobie wolontariat. A wcale tak szybko go nie znalazłam. Z prostego powodu - tutaj wolontariat nie jest wcale popularny. Kiedy rozmawiałam z ludźmi o moich planach, patrzyli na mnie ze zdziwieniem i powątpiewaniem. Pracować? Za darmo? Ale po co? 
Ale że jestem wolontariuszem zaprawionym w różnych bojach, byłam dobrej myśli. A tymczasem nikt na moje propozycje współpracy nie odpowiadał. Może myśleli, że to jakaś podpucha? Kobieta z Europy? Pracować? Za darmo? Poprosiłam znajomych o pomoc. I przed świętami się udało. Znalazłam zajęcie w organizacji pomagającej osobom niewidomym. 

Niestety nie mogę wielu szczegółów zdradzać, bo umowa miała klauzulę poufności, która to w szczególności zabraniała fotografowania. 

"Moja" organizacja jest bardzo katolicka. Za bardzo jak na moje standardy. Na rozmowie kwalifikacyjnej wypytano mnie o wyznanie, stan cywilny (ech, skłamałam) i o to w jakim obrządku był mój ślub i czy mój mąż też wierzący itd.....  No, ale myślę sobie - chcą coś o mnie wiedzieć, czy mam podobny sposób widzenia świata, etykę itp. więc grzecznie odpowiadam. Gdy dogadaliśmy się do warunków współpracy, dostałam masę papierów do uzupełnienia. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jedna strona formularza. Punkt 1. Podaj dane kontaktowe do swojego byłego pracodawcy, który potwierdzi twoje kwalifikacje. Punkt 2. Podaj dane kontaktowe do osoby/organizacji, która potwierdzi twoją osobowość i charakter. Punkt 3. Podaj dane kontaktowe do swojego księdza... Że co?! Zgłupiałam, więc napisałam tylko, że to bez sensu, bo mój ksiądz nie mówi po angielsku.... ech! 

A czym się tam zajmuję? Tworzę dwie malutkie biblioteczki - jedną dla dzieciaków, drugą dla studentów. Zasoby to trochę książek brajlowskich i w czarnym druku. Ogólnie ogarniam panujący na półkach chaos i panujące pod półkami pająki.... Pod tym względem, ten wolontariat bardzo przypomina ten z przed kilku lat w Południowej Afryce, tylko na dużo mniejszą skalę.

Dojeżdżam do organizacji ok. 75 min. Najtrudniejszy jest początek - złapać jeepneya, do którego można się jeszcze zmieścić. Potem spacer po obskurnym węźle komunikacyjnym i ustawiam się w kolejce po bilet do metra naziemnego, które jest dość szybkim środkiem transportu (tory umieszczono na słupach, więc metro omija korki). Bilety występują w dwóch wariantach - albo ładowany odgórnie i każde przejście przez bramki pobiera opłatę, albo wariant drugi - zdecydowanie bardziej popularny - kupowanie biletów jednorazowych, które są ważne tylko na określonej trasie i tylko w dniu zakupu. Jak można się domyślić, ten system powoduje ogromne, choć sprawnie przesuwające się kolejki (oddziele kasy na oddzielne kierunki - więc przykładowo, rano nie mogę sobie od razu kupić biletu powrotnego). 

Przy wejściu na peron - obowiązkowe choć bezużyteczne sprawdzanie toreb i plecaków. Na peronie jest kilka stref. Po pierwsze oznaczone są miejsca, gdzie będą drzwi, gdy zatrzyma się metro. Przy nich ustawiają się kolejki. Więc nie można sobie ot tak z nudów spacerować, bo zaraz Pan strażnik grzecznie wstawi nas z powrotem do kolejki. Na peronie dodatkowo wydzielono strefę do kobiet w ciąży, matek z dziećmi, staruszków i niepełnosprawnych. Dla nich przeznaczony jest pierwszy wagon. Jeśli nie jest doszczętnie zapchany wpuszczają tam również pozostałe kobiety. Drugi wagon zazwyczaj jest zarezerwowany dla przedstawicielek płci pięknej. Na niektórych stacjach jest tak, że już przy wejściu na peron rozdzielają kobiety i mężczyzn, tak że zakochana para nie pogrucha sobie radośnie w czasie jazdy i tak w samotności pojadą, aż.... do następnej stacji, gdzie już tak rygorystycznych podziałów nie ma i można się spokojnie przesiąść.

Na peronie pusto bo a) pociąg właśnie odjechał b) jest niedziela.
Metro lubię nazywać macajką. Ze względu na ogromny tłok panujący na stacjach i w wagonach w godzinach szczytu człowiek jest obmacany ze wszech stron. Kobiety niechętnie korzystają z wagonów ogólnodostępnych, bo jak już ma być taki intymny tłoczek, to niech chociaż w damskim towarzystwie...

No ale ok, godzina szczytu, podjeżdża metro. Nie mieszczę się ani do pierwszego, ani do drugiego. Podjeżdża trzeci - stoję pierwsza w kolejce, więc tym razem musi się udać, ale... drzwi się otwierają, czekam grzecznie, aż ludzie wysiądą, a tu napiera na mnie tłum i opieprza, czemu ja nie wchodzę, skoro drzwi otwarte. Jak ktoś chce wysiadać, to jego problem, tłum chce wsiąść i tłumu jest więcej więc ma rację... Masakra. Weszłam do środka, wagon zapchany do granic, a pan strażnik sprawnie dopycha jeszcze jakąś jedną panią, albo dwie.... 

Przejażdżka macajką w godzinach szczytu to dla mnie potworne przeżycie, dlatego wolontariat wybrałam sobie w rozsądniejszych godzinach, by na przyszłość unikać takich wątpliwych przyjemności.