czwartek, 29 stycznia 2015

Nepalskie początki

Nareszcie się udało. Mam a) chwilę czasu b) średnio stabilny dostęp do internetu (ale zawsze to coś!) i c) prąd. Bo prąd w Nepalu to towar wysoce deficytowy... Ale o tym innym razem. 
Wylecieliśmy w czwartkowy wieczór. Oczywiście na filipińskim lotnisku, jak zwykle przerost formy nad treścią i musieliśmy się legitymować sześć razy a bagaże sprawdzano nam trzykrotnie. Po kilku godzinach wylądowaliśmy w Kraju Środka, gdzie, mimo, że my tylko przelotem to i tak musieliśmy odczekać swoje w kolejce po 72-godzinną wizę. I tam zaczęło być gorąco. Bo ja przez kontrolę paszportową przeszłam gładko. Ale wyprany paszport Spokojnego wyglądał, co najmniej podejrzanie dla lokalnego pracownika. Oglądał dokument pod ogromną lupą, kartkował, wołał kolegów, dyskutował. A ja stałam już z drugiej strony bramek i... podglądałam, co mają wyświetlone na ekranach. Zdziwiło mnie, że mieli u siebie zdjęcia Spokojnego sprzed lat. Mieli też inne zdjęcia niż paszportowe. O! Ale ostatecznie przekonały ich chyba niewyprane pieczątki z takiego samego transferu sprzed trzech miesięcy, kiedy to lecieliśmy na Filipiny.
Przepuścili Spokojnego dopiero po kwadransie. Odetchnęliśmy z ulgą. Po wyjściu ze strefy zabramkowej, czekała na nas miła niespodzianka. Linie lotnicze zorganizowały dla nas nocleg. I to było świetne. Ale jeszcze świetniejszy był hotel, do którego nas zabrano. :)
Rano pobudka (mieliśmy już nastawione przez obsługę budziki a i dzwonili do nas dwukrotnie, że pora wstawać itd.), dostaliśmy śniadanie i pojechaliśmy na lotnisko. Tutaj już wypranym paszportem nikt się nie przejmował i wystartowaliśmy. Po drodze czekało nas trochę turbulencji i... rozczarowania. A było to tak, lecimy, lecimy, lecimy a ja czekam jak ta kretynka, kiedy będzie widać Himalaje, przecież musi być je widać. Lecimy, lecimy i nic! Po czym spoglądam przez okno z drugiej strony samolotu, a tam taaaaakie widoki! Oczywiście natychmiast chciałam się przesiąść, ale nie było takiej opcji. Więc tylko wyginałam głowę ile mogłam, a wredny sąsiad z siedzenia przy przejściu starał mi się to za wszelką cenę utrudnić. No cóż, zła na siebie, że nie pomyślałam o tym wcześniej, że omijają mnie takie widoki, chciałam się obrazić na cały świat, po czym dotarło do mnie, czy ja, aby nie wymagam zbyt wiele? Przecież spełnia się tyle moich marzeń, tyle szczęścia mnie spotyka a góry chyba i tak zobaczę! I z tak poprawionym humorem, nie dając więcej satysfakcji wrednemu sąsiadowi, czekałam na przygodę. Przed nami, nowy, inny świat.
A i przez moment udało mi się jakiś szczyt zobaczyć! Jaki był potężny i ogromny!
W oddali Himalaje

Bliżej inne góry

A to już stolica Nepalu - Kathmandu
Samo katmandzkie lotnisko było zdecydowanie inne niż chińskie. Wyluzowane. Najpierw zabrano nas do autobusu, który przejechał max. 100 metrów i już byliśmy na miejscu. Musieliśmy wyrobić wizę, a mnie ogarnęła panika, że przecież ja owszem, zabrałam zdjęcia do wizy, ale.. nie miałam ich wśród podstawowych dokumentów. Więc podbiegłam do Spokojnego, słowotokiem i paniką mu marudziłam, a on spojrzał na mnie z politowaniem i pokazał, że on już sobie wizę wyrobił, ot w automacie z kamerką robiącą zdjęcia....(na marginesie - potem okazało się, że fotografie i tak miałam ze sobą, tylko w innej kieszeni).
A potem odbiór bagażu. Ha! Przy wejściu do hali bagażowej, prześwietlano walizki. Hm? Ale najlepsze było to, że owszem, za maszyną siedział sobie jakiś Nepalczyk, ale spoglądał na ekran.... swojej komórki. Bramki piszczały cały czas i nikt, kompletnie nikt się tym nie przejmował. Wyglądało to tak, jakby Nepalczykom ktoś taką procedurę kazał wdrożyć, a oni mieli to w głębokim poważaniu. W hali, tłok nieziemski. Wszyscy się przepychali, krzyczeli, jak targowisko! A lokalni przywozili głównie telewizory LCD. Były nawet wywieszone jakieś informacje o przywożeniu telewizorów, ale oczywiście po nepalsku. Nasz lot nie wyświetlał się na ekranach, ok, czekaliśmy kwadrans, pół godziny, nic. W końcu go wyświetlili bez informacji na której taśmie z 4 będą nasze walizki. Więc zaczęliśmy sobie spacerować i znaleźliśmy kącik zagubionego bagażu...


Luzik. W końcu nasze bagaże przyjechały, a wyglądały, jak wyjęte psu z gardła. Wychodząc, po raz pierwszy w życiu, sprawdzono nam, czy wynosimy swoje bagaże a nie czyjeś inne. Pewnie taka kontrola wynika z ogromu pudełek z telewizorami, które wyglądają dość podobnie i łatwo się pomylić.

Na zewnątrz cieplej niż się spodziewaliśmy. Dopadło nas, jak zwykle w takich miejscach, wielu natrętnych taksówkarzy, ale czekał już na nas kierowca. Spotkaliśmy go, a dwóch ludzi z nim stojących wzięło nasze bagaże. A potem powiedzieli: zapłać! I zażądali sobie aż 10 dolarów za przeniesienie naszych bagaży (lekkich, bo nie mieliśmy zbyt wielu ciepłych ubrań, które moglibyśmy tu zabrać), no to się wkurzyliśmy. Dostali sporo mniej, ale niesmak pozostał. W hotelu nasz pokój typu standard, wysoce odbiegający od zdjęć prezentowanych na stronie hotelu, był małą, zimną klitką, z grzybem na ścianach. Zmieniliśmy go na trochę mniej zagrzybiony. Ale nadal z zimną wodą, więc prysznic nie należał do najprzyjemniejszych.  Ponieważ wszystko już mieliśmy opłacone z góry, nie chcieliśmy robić zamieszania i zmieniać hotelu, zwłaszcza, że szkoda nam było na to czasu. Poza tym, już z większym grzybem na Filipinach spaliśmy. Mam wrażenie, że ilość grzyba na ścianach nijak się ma do rangi hotelu i jest azjatyckim standardem.
Zostawiliśmy bagaże i wyruszyliśmy zwiedzać miasto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz