niedziela, 29 marca 2015

Świątynie, herbata i spanie w kapsule!

Dzisiaj znów będzie o świątyniach w Kioto - wszak to głównie dla nich przyjeżdża się do tego miasta. 

Najbardziej charakterystyczną świątynią Japonii jest Kinkaku-ji Temple - Świątynia Złotego Pawilonu. 

Oryginalny Pawilon powstał pod koniec XIV w. i przetrwał przez wieki, do 1950 r., gdy został podpalony przez chorego psychicznie mnicha. Budynek spłonął. W ciągu 5 lat go odbudowano. 


Kolor i nazwę świątynia zawdzięcza prawdziwemu złotu, którym pokryto znaczną część budynku. Do środka nie można wejść. Wewnątrz znajdują się trzy piętra - pierwsze, dedykowane cesarzowi  i jego otoczeniu, drugie szogunom (którzy rządzili wojskami - a przez to de facto również krajem) a trzecie piętro to właściwa świątynia zen. 

Budowla otoczona była przepięknym, świetnie utrzymanym ogrodem.



...oraz setkami turystów - choć głównie krajowych.


Widać było wyraźnie, że Japończycy często i ochoczo zwiedzają swoją ojczyznę. A wiecie co było niesamowite? Że mimo tych tłumów było tam cicho. Nikt nie wrzeszczał, co najwyżej cicho mówił. Gdyby zamknąć oczy, można by pomyśleć, że na około jest raptem kilka osób.

A jak przekonać ludzi do dawania datków? Zrobić dla nich konkurs, kto trafi monetą do miski. I aż były kolejki chętnych do spróbowania.



Sprytne!

--

Wybraliśmy się również zobaczyć Pałac Królewski - Ninjo Castle, niestety był tego dnia niedostępny dla turystów, za to mogliśmy przespacerować się po otaczającym go parku.


Oczywiście Japonia jest nazywana Krajem Kwitnącej Wiśni nie bez powodu. Staraliśmy się tak wybrać termin naszej podróży, żeby zobaczyć chociaż pierwszą fazę kwitnienia. I udało się!

Japończycy są absolutnie zakochani w kwiatach wiśni. Kiedy następuje ten najpiękniejszy fragment roku, wielu z nich bierze urlop i przenosi się do parków by podziwiać kwiaty. W telewizji są specjalne programy informujące, w którym miejscu kwitną wiśnie i w jakim stadium rozwoju są kwiaty. 

Nie ukrywam, że setki kolorowych drzew zachwyciło nas. A to dopiero początek, było widać, że za kilka dni już wszystkie drzewa będą obsypane kwiatami a w Japonii zapanuje istne, wiśniowe szaleństwo.

To tyle o parku. Wracają do kompleksu pałacowego - budynki ukryte były za wysokim murem. Nie mogliśmy tam wejść, ale mogliśmy pozwolić sobie na snucie opowieści. Spokojny tłumaczył mi wtedy o dawnym życiu w cesarskiej rodzinie, walkach szogunów o wpływy i o roli kobiet. 


W Japonii nadal panuje system patriarchalny. To mężczyźni głównie pracują, to oni piastują wysokie stanowiska w polityce i biznesie. Parytety - to nie tutaj. Z drugiej strony, kobiety są biegłe w manipulowaniu swoimi mężczyznami i mają na nich duży wpływ. Często zatem dochodzi do konfliktów na linii żona - teściowa, dlatego młode małżeństwa od początku mieszkają oddzielnie. Po cichu mówi się, że za wieloma politykami czy prezesami dużych firm, stoją ich silne osobowościowo kobiety, Jednak oficjalnie ich głównym zadaniem jest wychowywanie dzieci i dbanie o dom. Podczas gdy swoje pierwsze dziecko Polka rodzi statystycznie w wieku 26,9 lat, Japonka mając średnio 30,3 lat (Filipinka w wieku 23,1 lat) (za:https://www.cia.gov/library/publications/the-world-factbook/fields/2256.html).

Wynika z tego, że mieszkanki Kraju Kwitnącej Wiśni zostają matkami stosunkowo późno, choć napotkane kobiety wyglądały z naszego punktu widzenia bardzo młodo.

Rola kobiety jest również wyrażona przez kanji - (jeden z trzech sposobów zapisu w języku japońskim, bazujący na znakach chińskich). 

Słowo mąż reprezentują symbole:  główny + osoba 主人

Słowo żona może być reprezentowane na dwa sposoby:
- dom + wnętrze  家内
- kobieta + szczotka..... 

Dawniej małżeństwa były aranżowane, teraz nadal w kilku procentach o przyszłym małżeństwie decyduje rodzina. Doprawdy kiepska perspektywa...

--

Innego dnia wybraliśmy się na rytualne parzenie zielonej herbaty. Odbywało się ono w świątyni, z zachowaniem wszelkich zasad i reguł. Był to fantastyczny moment dla Spokojnego, który jest wielkim fanem zarówno zielonej, sproszkowanej herbaty jak i samego rytuału jej parzenia.


Prawdziwa proszkowa zielona herbata - matcha
jest gęsta a na jej powierzchni
unoszą się małe bąbelki.

Wszystko odbyło się w świątyni.



Najpierw (oczywiście po zdjęciu butów i okryć wierzchnich) zaprowadzono nas do pomieszczenia wyłożonego tatami czyli słomianymi matami, które często zdobią podłogi w japońskich świątyniach i domach. Dobre jakościowo tatami intensywnie pachnie trawą i taki też zapach unosił się w budynku. Na matach klęczy się, siadając na stopach. Dla Japończyków jest to pozycja wygodna, przyzwyczajają się do niej od małego. Mi osobiście cierpły nogi i było to tak męczące, że aż mnich prowadzący ceremonię uśmiechnął się do mnie serdecznie i powiedział, że "japoński sposób siedzenia jest trudny dla gadzjinów, dlatego daje mi dyspensę". Uff, co za ulga!

Wtedy też prowadzący zaczął opowiadać o przepełnionym symboliką rytuale parzenia herbaty i o tym, że dzisiejszy napój będzie dedykowany mnichowi, który 100 lat temu zmarł w tej świątyni. Razem z nami w rytuale uczestniczyło około 10 Japończyków, wszystko oczywiście było wyjaśniane w ich języku i na szczęście Spokojny był moim tłumaczem.
Następnie zaproszono nas do pomieszczenia obok, gdzie czekała już na nas piękna kobieta w tradycyjnym stroju. To ona parzyła herbatę. Prezentowała wszystkie przedmioty, z których korzystała (m.in. natsume - kilkusetletni pojemnik na herbaciany proszek). Cały proces parzenia zawierał w sobie dużo precyzyjnie wykonanych ruchów i gestów. Gdy herbata była przygotowywana poczęstowano nas malutkimi, pięknie wykonanymi ciasteczkami. Gdy napój był już gotowy, w pięknej czarce otrzymał go najstarszy z gości. Dla pozostałych uczestników przyniesiono herbatę z innego pomieszczenia. Każdy kto dostawał napój wymieniał ukłony z osobą przynoszącą czarki. Dużo w tym wszystkim było grzeczności i uniżoności.
Sama herbata - w smaku zupełnie nie przypominała liściastej. Była mętna, gęsta jak jogurt, z bąbelkami!

Na zakończenie każdy mógł przysunąć się do przedmiotów biorących udział w rytuale, aby je dokładnie obejrzeć. Co było zabawne - ludzie nie wstawali by podejść, tylko cały czas klęczeli, przyciągając się rękoma. Bardzo mnie to bawiło, bo taki sposób poruszania to pamiętam z zajęć gimnastyki w przedszkolu. Co kraj to obyczaj!

---

Spacerując po Kioto wielokrotnie napotykaliśmy stare świątynie. Czasem trudno było rozgryźć czy jest ona buddyjska czy shintoistyczna, bo najczęściej sprawiała wrażenie, jakby była poświęcona obu tym religiom.



Wnętrze świątyni


Buddyjski mnich odprawiał modlitwy


Dookoła świątyni prężnie działało targowisko
z lokalnymi smakołykami.
(Kupiliśmy pyszny chleb!)

Jedna świątynia mnie zaskoczyła, a raczej obnażyła moją niewiedzę. Wybraliśmy się do buddyjskiej budowli sakralnej typu zen - Ryoan-ji Temple zwanej również Świątynią Uspokojonego Smoka. Wewnątrz mieliśmy zobaczyć ogród zen. Wyobrażałam sobie parki podobne do tych widzianych wcześniej, pełne starych drzew, kwitnących wiśni, idealnie czystych. Ale, nie!
Ten był inny.


Był to kamienny ogród, składający się z kilku kamieni otoczonych mchem, ustawionych na idealnie zagrabionym żwirze, który jest codziennie od nowa grabiony przez mnichów, co podobno sprzyja wyciszeniu się i medytacji.

--

Wieczorami wybieraliśmy się do tętniącej życiem starej dzielnicy Gion. To obszar artystyczny, w której mieszkali artyści, inteligencja, gejsze. To tam były wysokiej klasy restauracje, piękne parki i świątynie. Obecnie jest to bardziej dzielnica turystyczna, choć w bocznych uliczkach można było zobaczyć troszkę dawnego, artystycznego świata czy pośpiesznie przemykającą między budynkami prawdziwą gejszę.


Wiele ulic było oświetlonych stojącymi na ziemi lampionami




W wazonach prezentowano kwiaty
ułożone według zasad ikebany


Nocami świątynie były pięknie oświetlone

I choć zdjęcia nie oddają charakteru tego miejsca, było tam ciemno i tajemniczo. Aż się chciał człowiek zgubić!

A na zakończenie naszej wizyty w Kioto, zdecydowaliśmy się na nocleg w hotelu kapsułowym. Oczywiście przy wejściu trzeba było zdjąć buty i założyć służbowe kapcie, po rejestracji dostaliśmy klucze do naszych szafek w przebieralni oraz numer kapsuły.


Kapsuły


Oczywiście spaliśmy na oddzielnych piętrach (takie rozdzielanie płci jest typowe dla Japonii, a wiele hoteli kapsułowych dostępnych jest wyłącznie dla mężczyzn). Hotel był wysoki i wąski, co oznaczało, że na innym piętrze były prysznice a na innym kapsuły i bardzo mnie bawiło, że do toalety jeździłam windą (i to windą tylko dla kobiet! :)


Na szczęście dla nierozgarniętych turystów, 
czyli takich jak ja,
 oprócz japońskich znaków zastosowano czytelne piktogramy. 

Same kapsuły były większe niż się spodziewaliśmy.



Wewnątrz każdej komory był panel sterowania oraz jedno gniazdko elektryczne. Można było przede wszystkim ustawić sobie moc oświetlenia oraz czas pobudki. Zastanawialiście się kiedyś, jak obudzić śpiocha w hotelu kapsułowym, tak by przy okazji nie obudzić innych? Alarm dźwiękowy oczywiście nie wchodził w grę. Budzono nas światłem - otóż tuż przed wyznaczonym czasem w komorze robiło się coraz jaśniej, aby po chwili świeciło wewnątrz intensywne, bardzo jasne światło. Mnie obudziło by to na pewno. Ale nie było takiej potrzeby, a to z tego powodu, że prawie tej nocy nie spałam - niestety jedna z Japonek chrapała straszliwie, co jeszcze spotęgowane zostało przez kapsułowe echo. Słuchawki na uszach nie były wystarczające i zamiast sobie spać, to wymyślałam tysiąc sposobów na morderstwo...

Jeszcze jedna znamienna rzecz - w przebieralni czy w łazienkach ludzie byli niewidzialni. Nikt na nikogo nie spoglądał, nikt nic nie mówił. Pierwszy raz doznałam takiego uczucia niewidzialności - i niezbyt mi się podobało, choć z pewnością zapewniało prywatność i święty spokój.

Mimo to, bardzo się cieszę, że spędziłam noc w tym hotelu, bo było to świetne doświadczenie!

piątek, 27 marca 2015

Kioto - miasto świątyń

Przez pierwsze kilka dni zwiedzaliśmy Kioto, które przez ponad 1000  lat, do 1868 r. było japońską stolicą. Obecnie jest uznawane za centrum kulturalne kraju. Ekonomia miasta opiera się głownie na turystyce oraz rzemiośle artystycznym. To właśnie w Kioto powstaje najwięcej dzieł sztuki i pięknie zdobionych kimon. 

W czasie II wojny światowej amerykanie planowali zrzucić na nie bombę atomową, ale na szczęście rozmyślili się i Kioto nie zostało prawie wcale zniszczone, dlatego wiele zabytków (głównie sakralnych) jest autentycznych.

W Kioto świątynie buddyjskie i shintoistyczne można spotkać na każdym kroku. Kiedyś policzono, że jest ich w sumie, ponad dwa tysiące. Wiele z nich pochodzi sprzed kilku setek lat i stanowią dużą wartość religijną i historyczną. 

Wybaczcie mi skrajne uproszczenia, ale zazwyczaj religie tak mają, że nie dają się opisać w dwóch zdaniach.  

W Kraju Kwitnącej Wiśni dominuje shintoizm. Drugą religią jest buddyzm (a jednak wegetarianizm, tak powszechny wśród buddystów w Japonii nie jest popularny). Ale mieszanie tych wyznań (i innych) jest czymś normalnym. Nikogo nie dziwi, jeśli wyznawcy shintoizmu ślub biorą w świątyni buddyjskiej i odwrotnie. Nie ma tam tak jak u nas w Europie - że deklarujesz i wyznajesz jedną wiarę. Tutaj jest to bardziej skomplikowane a ludzie sami tworzą swoje własne religijne mieszanki (zwłaszcza, że te religie są dosyć do siebie podobne).

Shintoizm (shinto) jest tradycyjną japońską religią i traktowana jest bardziej jako filozofia, element tożsamości i tradycji niż de facto wyznanie. Nie ma rygorystycznych reguł, czy instrukcji, jakimi słowami się modlić. Kami - oznacza Boga, i może on przyjmować dwie formy - duchową lub materialną - Kami może być w kamieniu lub starym drzewie - wszystkim tym, co "weszło na wyższy poziom", dzięki swojej wielkości, wieku czy skomplikowanej historii. Zatem Bóg może być wszędzie i we wszystkim. Jeśli takie drzewo zostało uznane za święte, ludzie otaczają je opieką i czcią. 

W Shintoiźmie wierzy się, że kiedy dajesz komuś prezent, to również przekazujesz kawałek siebie. Nawet drobne upominki są wręczane często i z dowolnej okazji. Bardzo ważne jest również ich estetyczne opakowanie (które niejednokrotnie jest cenniejsze i piękniejsze niż sam prezent). Japończycy przykładają bardzo dużą wagę do estetyki, co przejawia się chyba we wszystkich aspektach życia.
Ale wracając do podarunków. Ponieważ ludzie wierzą, że w posiadanych przedmiotach jest również cząstka naszego ducha, kradzież jest nie tylko niehonorowa, ale również niebezpieczna - bo w zabranym przedmiocie zabieramy również kawałek ducha właściciela. W Japonii czuliśmy się super bezpiecznie i nie było na ulicach policji z bronią czy przeszukiwania bagażu przy każdym wejściu do sklepu, jak ma to miejsce na Filipinach. 

Za bardzo odbiegłam od tematu. Religia. Wybraliśmy się zobaczyć kilka najświetniejszych świątyń w Kioto. 

Ginkaku-ji Temple - czyli buddyjska Świątynia Srebrnego Pawilonu z XV w.


Ginkaku-ji Temple

Czapla mieszkająca przy świątyni

Ogród Zen otazający świątynie

Idealny ład. idealny porządek.
Zwróćcie uwagę, nie ma żadnego zbędnego liścia na ziemi. 

Wewnątrz ogrodu panował niesamowity spokój i cisza, (mimo sporej ilości turystów). Dziwił mnie nieprawdopodobny porządek. Idealnie wygrabione ścieżki, wyzbieranie suche liście i igły. Stare budynki, stare drzewa, przemykający cicho mnich - to wszystko sprawiało, że czuliśmy się jakbyśmy się przenieśli w czasie o kilka wieków.

I mimo niezwykłej atmosfery tego miejsca ruszyliśmy dalej. Chcieliśmy jeszcze wiele zobaczyć i przeżyć. Kilka ulic dalej, w XVI w. zbudowano kolejną ogromną świątynię: Nanzen-ji Temple.



Ogromna świątynia sprawiała u mnie wrażenie opustoszałej. Może dlatego, że ogród był usytuowany dalej, a sam budynek sprawiał wrażenie, jakby stał na zbyt dużym placu, a może zła pogoda odstraszyła turystów. 

Torii - to brama, za którą kryje się święte miejsce,np. świątynia

Malutka świątynia shintoistyczna

Mała świątynia shintoistyczna, 
i modląca się kobieta.
Modlitwy w świątyniach shintoistycznych często były wzbogacone o głębokie ukłony i klaśnięcia w dłonie. Po wypowiedzeniu życzenia uderzało się o mały dzwon.


A to już prosta fontanna Temizuva, zawsze jakaś stała w pobliżu świątyni. Przed przystąpieniem do modlitw należało  przy pomocy kijka z miseczką polać sobie dłonie a następnie nalać odrobinę wody na dłoń i wypić ją. Ten rytuał ma oczyszczać ciało i duszę przed wejściem do świętego miejsca. Absolutnie zabronione jest zanurzanie dłoni w tej wielkiej misie lub polewanie się wodą nad nią, ponieważ skaziłoby to oczyszczającą wodę. 

A to już tabliczki Ema:


W pobliżu miejsc świętych wierni umieszczają drewniane tabliczki z prośbami i życzeniami. Tradycja nakazuje, że gdy dane życzenie się spełni, należy przyjść i zawiesić tabliczkę dziękczynną. Podobnie jest z życzeniami pisanymi na kartkach papieru i zawieszanych w pobliżu miejsc świętych. Bezpośrednio przy świątyniach można w automacie zaopatrzyć we wróżbę. Kupiliśmy sobie jedną,w której wyczytaliśmy m.in., że mamy nie śpieszyć się w podróży, ale im szybciej zmienimy miejsce zamieszkania tym lepiej...

A to już świątynie w kompleksie Kiyomizu-dera. Niestety dotarliśmy tam zbyt późno by zwiedzić główny budynek. Mimo to, mniejsze, kolorowe budowle były bardzo ciekawe.

Żywa kolorystka dodawała dużo uroku
Pagoda oświetlona przez zachodzące słońce
Główna świątynia, poświęcona została bogini współczucia Kanon - to od niej wzięła nazwę popularna marka fotograficzna. 

W pobliżu świątyni widzieliśmy wiele młodych dziewczyn, przebranych w stroje gejsz. 


Oczywiście nie były to prawdziwe gejsze - te turyście spotkać jest bardzo trudno. Gejsza była i jest przede wszystkim artystką, kształconą przez lata w sztuce rozmowy, tańca i elegancji, nie jest ona (jak wieść niesie) prostytutką. Wynajęcie takiej towarzyszki kosztuje nawet kilka tysięcy dolarów za wieczór. Te dziewczyny, które widać na zdjęciach to zwyczajne Japonki, które wypożyczyły sobie odpowiednie stroje. Było to dość powszechne zjawisko - wszak ludzie są tam dumni ze swojej historii i kultury, a poza tym lubią się przebierać (np. zakochani często noszą takie same ubrania). Jednak już na pierwszy rzut oka można było odróżnić prawdziwą gejszę od tej udawanej - wystarczyło spojrzeć na swobodę i elegancję z jaką kobieta się poruszała oraz na jej wiek. Młodziutkie dziewczyny nie mogły być gejszami, ponieważ ich kształcenie wymagało lat ciężkiej pracy.

Mimo to z sympatią spoglądaliśmy na przebierańców i na to, że swoją historią i tradycją mogą się również bawić. 

poniedziałek, 23 marca 2015

Japonia. Kraj dziwności.

Nie bardzo wiedziałam jak zabrać się do napisania tej notki. Bo jak mogę opisać miejsce tak dziwne? 

Kraj Kwitnącej Wiśni ma w sobie coś elektryzującego. Spokojnego zafascynował już lata temu. Mi zawsze wydawał się państwem bardzo nowoczesnym a zarazem pełnym dziwactw. O Japonii napisano wiele książek, jedni zachwycają się jej historią i dziedzictwem kulturowym, inni jej zaawansowaniem technologicznym a jeszcze inni opisują wynalazki i zachowania, które dla nas - europejczyków stanowią istne kuriozum.  
Postanowiliśmy się zatem z naszymi wyobrażeniami o Japonii zmierzyć. I tak - wczoraj, po 10 dniach, wróciliśmy z podróży po tym oryginalnym kraju. Po tej wizycie mogę powiedzieć tak: zachwycił mnie wieloma rzeczami: historią, kulturą, dumą z własnej tożsamości, czystością, elegancją, pyszną herbatą, dźwięcznym językiem i pięknymi kobietami. 

Oczywiście, widziałam tam również minusy, jednak zgodnie z japońską zasadą nie powinnam o nich pisać. Dlaczego? Bo to co mi się nie podobało, wcale nie musi być takie dla innych (albo po prostu nie zwrócili na to zupełnie uwagi), po co zatem psuć im odbiór? 

No, ale ja Japonką nie jestem więc i czasem ponarzekam. 

Ale po kolei: 
Planując ten wyjazd braliśmy pod uwagę dwie możliwości: 
- wykupienie biletu kolejowego umożliwiającego podróżowanie po całej Japonii i zwiedzanie wielu miejsc w krótkim czasie
- skupienie się na dwóch miastach, ale nieco bardziej dokładnie. 

Po długiej dyskusji wybraliśmy drugie rozwiązanie. Postanowiliśmy odwiedzić Kioto i Osakę. 

Wylecieliśmy w piątek trzynastego. Wylądowaliśmy w Kansai - największym na świecie lotnisku wybudowanym na sztucznej wyspie. Z wyspą Honsiu (na której są oba w/w miasta) łączy go najdłuższy na świecie dwukondygnacyjny most (3.4 km). 
Już po wylądowaniu pierwsza niespodzianka. Do odprawy paszportowej nie szliśmy przez kilometrowe korytarze, a przejechaliśmy kolejką kierowaną przez komputer a nie maszynistę. Lotnisko, mimo, że ogromne było świetnie zaprojektowane i nie mieliśmy najmniejszych problemów, żeby się na nim odnaleźć. 
Ogólnie cała nasza wizyta potwierdziła, że Japonia jest świetnie zorganizowanym krajem. 

Pociągiem dotarliśmy do Kioto i zakwaterowaliśmy się w akademiku. Dlaczego akurat tam? Bo Japonia jest krajem wysokich cen (zwłaszcza za nocleg). 

Noc w akademiku kosztowała 141 zł za pokój,
przy czym średnia cena za pokój hotelowy to 518 zł!
Liczyliśmy również na to, że trochę się poznamy ze studentami, ale Ci - niestety słabo mówili po angielsku (jak niestety większość Japończyków) i nie zwracali na nas zbyt dużej uwagi. 
Ludzie w tym kraju ogólnie są bardzo, bardzo zamknięci w sobie, zwłaszcza wobec obcych ludzi. 

Już w akademiku dopadł nas kapciuszkowy zwyczaj. Wchodząc do recepcji należało zdjąć buty i założyć służbowe kapcie. Po rejestracji przeszliśmy do budynku właściwego, gdzie znów już na wejściu trzeba obuwie zdjąć, dostaliśmy służbowe kapcie, w których przechodziło się przez korytarz, po to by je zdjąć przy wejściu do pokoju (bo po nim wolno poruszać się tylko boso). Ale to nie koniec atrakcji. Chcąc iść do toalety należało wyjść boso na korytarz, założyć kapcie, przejść te parę metrów, a wchodząc do toalety założyć klapki toaletowe. Oczywiście wspólne dla całego akademika. Kapciuszkowe szaleństwo. 

I tak było wielokrotnie. Japończycy bardzo często stawiają granice. Lubią oddzielać światy. Świat zewnętrzny od domowego, czyste pokoje od "brudnych" (choć i tak nieskazitelnie czystych) toalet. Wchodzisz do kawiarni? Zdejmij buty! Do świątyni? Zdejmij buty! Do hotelu? Zdejmij buty!
I to czasem zabawnie wyglądało, jak w mężczyźni w świetnie skrojonych garniturach przemierzali korytarze w skarpetkach....

Podobnie było z kurtkami. Już przy wejściu do akademika powinniśmy byli je zdjąć. A my, nie pamiętając o tej zasadzie, weszliśmy w okryciach wierzchnich do pokoju, a ja (o zgrozo!) usiadłam w kurtce na łóżku. Takie faux pas! 

I zamiast ruszyć po chwili eksplorować Kioto - poległam na łóżku. Dlaczego? Bo cała podróż zaczęła się od porządnego zasłabnięcia i potrzebowałam odpoczynku. Byłam wściekła. Jestem w Japonii. W JAPONII! I co robię? Leżę w łóżku i próbuję się zebrać do jednego kawałka. Grrr!

Następnego dnia poczułam się lepiej i poszliśmy zwiedzać miasto. Już wtedy dotarło do nas, jak w Kioto (w Osace zresztą też) jest bardzo czysto i niezwykle cicho. Ludzie są cisi i zachowują się tak, żeby nikomu w niczym nie przeszkadzać. Nikt głośno nie rozmawiał przez telefon, nikt się głośno nie śmiał. Ba, nikt się nie uśmiechał! - To mnie tam często dziwiło (ale może jestem już "skażona"wesołymi, uśmiechniętymi Filipińczykami?) - w Japonii prawie nikt się nie uśmiechał tak po prostu - tak na ulicy do obcych ludzi. Taka już jestem, że uśmiecham się dużo do ludzi. I Filipińczycy to uwielbiają. A Japończycy? Raczej mnie ignorowali i przez 10 dni tylko troje (!) Japończyków odwzajemniło (i to całkiem nieśmiało) mój uśmiech. 
Ale Spokojny cierpliwie mi tłumaczył, że mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni już tak mają, że są bardzo poważni, swoje prace traktują niezwykle profesjonalnie i są zamknięci w sobie. Nie czują potrzeby integrowania się z gaidzinami - czyli turystami.

Sporo było na chodnikach rowerzystów. A na ulicach wiele malutkich samochodzików. W Japonii jest bardzo ciasno a miejsca parkingowe są ograniczane do minimum, dlatego małe auta są czasem jedynym rozwiązaniem. 

Malutki samochodzik

I malutkie miejsce parkingowe

Na ulicach nikt nie trąbił a wiele samochodów było elektrycznych a przez to bardzo cichych. I tak - jeden kierowca na wąskiej uliczce, zamiast zatrąbić, bym się przesunęła, po prostu na mnie najechał....! Ale na tyle delikatnie, że nawet nie miałam siniaka. Nie ukrywam jednak, że baaardzo mnie to zdziwiło!

Skoro już jesteśmy przy pojazdach. Zarówno Kioto jak i Osaka mają rozbudowany system transportu publicznego. Kolejki, metro, autobusy, tramwaje i słynne szybkie pociągi - shinkanseny. Ruch jest lewostronny. (Wiecie dlaczego? Bo gdy po Japonii chodzili samuraje, to potrącenie jego szabli stanowiło wielką obrazę, która mogła się przerodzić w śmiertelną walkę. Dlatego, aby dwaj mijający się samurajowie nie potrącili się szablami wprowadzono ruch lewostronny i tak już zostało).

Po Kioto poruszaliśmy się autobusami. A prowadzili je kierowcy ubrani w mundury, białe koszule, krawaty a niekiedy również białe rękawiczki. Przy ustach mieli mikrofon i często coś pasażerom opowiadali,np. że tworzy się korek na drodze i opóźnienie może wynieść minutę...

Autobusy miały tylko dwoje drzwi - na środku i koło kierowcy. I tu, odwrotnie niż w innych krajach. wsiadało się przez środkowe drzwi, aktywując kartę miejską a wysiadało z przodu, opłacając bilet w gotówce lub ponownie przykładając do czytnika kartę. Tym sposobem kierowca pilnował, czy wszyscy zapłacili za przejazd. Przy pierwszej przejażdżce o tym nie wiedzieliśmy i wysiedliśmy środkowymi drzwiami. A wtedy miły pan kierowca wysiadł z autobusu, podszedł do nas i na migi wytłumaczył, że mamy do autobusu wrócić i odbić swoją kartę miejską. 

Taksówki - to najczęściej stare toyoty, z koronkowymi pokrowcami na siedzeniach, kierowcą ubranym w garnitur i białe rękawiczki...


Taksówka sieci MK - z charakterystycznym serduszkiem
Metro w Osace jest mocno rozbudowane. A główna stacja kolejowa (połączona z trzema stacjami metra) była ogromnym budynkiem. A właściwie to było miasto w mieście. Sklepy, kina, hotele, restauracje, przedszkola, siłownie, to wszystko na gigantycznej, przeogromnej stacji kolejowej. Podziemne korytarze nie miały końca. I dobrze, że Spokojny zna trochę japoński i pomagał mi się w tym labiryncie odnaleźć. 
Aby wam trochę uzmysłowić, jak ogromna była to stacja, powiem tylko, ze obsługuje ponad 2 miliony pasażerów DZIENNIE! I jest czwartą co do wielkości stacją kolejowo-przesiadkową na świecie. 

Podróżowaliśmy również trochę lokalnymi pociągami - i wszystkie z nich były niezwykle punktualne. Obsługa kolei oficjalnie przepraszała za 3 minutowe spóźnienie, które przy nas - zdarzyło się tylko raz. 

3 minutowe opóźnienie(na szczęście od czasu do czasu napisy
zmieniały się na angielskie)
Pewnego wieczoru, jadąc pociągiem zobaczyłam przez okno, jak z mgły wyłania się dinozaur. Yyy?! Aż zwątpiłam w moje zdolności poznawcze! Ale jadąc tą trasą w ciągu dnia odkryłam, że dinozaur nie jest tylko wytworem mojej wyobraźni.


Japonia słynna jest również ze swoich superszybkich pociągów - shinkansenów. Nie mogliśmy przegapić takiej okazji i też się przejechaliśmy. 39 kilometrowy odcinek między Kioto a Osaką pociąg pokonał w 13 minut(!), rozpędzając się do 270km/h! A był przy tym tak cichy i pozbawiony jakichkolwiek wstrząsów, że gdyby nie błyskawicznie przesuwające się za oknem budynki, prawie nie czulibyśmy, że jedziemy. Wow!

Shinkansen wjeżdżający na stację w Kioto
O transporcie można by napisać jeszcze sporo. O tym, że jest dużo parkingów dla rowerów, a piesi respektują czerwone światło na przejściu. Jezdnie są szerokie (z wbudowanymi w asfalt dodatkowymi diodami informującymi o przeszkodach czy czerwonym świetle), a korki były mniejsze niż się spodziewaliśmy. I te mosty! Japończycy budują fantastyczne, piękne mosty. 

Mój ulubiony - czerwony most w Osace
Ale o mostach i widokach na Osakę już innym razem. 

środa, 18 marca 2015

Łódką przez ocean. Łódką przez las.

Następnego dnia chcieliśmy dostać się na północ - do Port Barton. Mieliśmy dwie opcje do wyboru - albo jeepem/busem albo łódką. Ponieważ nigdy jeszcze nie płynęłam zbyt długo łódką po otwartej przestrzeni, ta opcja wydała nam się dużo bardziej interesująca. Kupiliśmy bilety i czekaliśmy na kapitana. W międzyczasie spotkaliśmy małe krabiki: 


I widzieliśmy boisko do gry w koszykówkę położone tuż nad samym brzegiem oceanu.



Gdy młodzi mężczyźni grali, a piłka im wpadła do wody, wysyłali zawsze jakiegoś dzieciaka, który wskakiwał po zgubę do wody lub czekał przy brzegu, aż fale wypchną ją na brzeg.  

Głowiliśmy się też, co zjeść na śniadanie. Panikowałam, że może mi się przytrafić choroba morska, więc zjadłam tylko naleśnika i sceptycznie spoglądałam, jak Spokojny wypija koktajle ze świeżych owoców. Jak zwykle panika była nic nie warta, bo żadne dolegliwości nam się nie przytrafiły. Ale co popanikowałam, to moje.

Do łódki nie wsiada się z molo czy bezpośrednio z brzegu, ale wchodzi się do wody po pas i dopiero wdrapuje za burtę. Jest tak ciepło, że człowiek i tak od razu wyschnie, po cóż zatem kapitan ma się kłopotać z przybijaniem do brzegu. Jest to popularne rozwiązanie do tego stopnia, że również załadunek odbywa się taką samą drogą i kilku młodych chłopaków zanosi na barkach ciężkie walizki. A że czasem łódka jest zakotwiczona naprawdę daleko, fale potrafiły zalewać tragarzy prawie po szyje. 

Razem z kapitanem na pokładzie łódki był jego pomocnik oraz tylko my dwoje. (Pasażerów miało być więcej, ale się spóźnili).

Woda była na tyle spokojna, by nie powodować mdłości, ale na tyle wzburzona, by nas przemoczyć. Dlatego nie mamy żadnych zdjęć z tej podróży, bo nie mogliśmy sobie pozwolić na zalanie aparatu. A mijaliśmy dziesiątki wysp i wysepek, większość z nich wyglądała na bezludne. Palmy, złote plaże, albo ostre kamieniste wybrzeża. Przepiękne widoki. I wyobrażałam sobie, czy na takiej wysepce schowałby się Hrabia Monte Christo. A Spokojny zastanawiał się, jak dziwne stwory mogłyby żyć na takich ziemiach. Oj wyobraźnia pracowała nam pełną parą. 

Jedyne, co faktycznie nam przeszkadzało, to bardzo głośny warkot silnika. Dziwię się, że kapitan jeszcze nie ogłuchł od takich codziennych przejażdżek.

Pomocnik kapitana próbował w międzyczasie złapać jakąś rybę, ale zgodnie z zasadą, że kobieta na pokładzie przynosi pecha, nic nie złowił. I było na mnie. :)

Po 3 godzinach na łodzi, dotarliśmy do Port Barton.



To malutka mieścina, w której wszyscy się znają. Pan Kapitan zaoferował nam nocleg u swojej siostry i zaproponował wycieczkę po lesie. Każda rodzina była tam nastawiona na turystów i jak już jakiegoś złapała, to nie chciała wypuścić. :)

Wieczór spędziliśmy na spacerach po okolicy.



Wymienialnia książek. I Spokojny, który jak zwykle coś czyta.
Po plaży biegało dużo psów, w tym kilka słodkich szczeniaków. Z jednym z nich szczególnie fajnie mi się bawiło. Jemu chyba też, zwłaszcza jak porwał, nicpoń, moje ubrania pozostawione na brzegu. Biała kobieta biegająca za szczeniakiem, który zwinął jej ubrania - oj, widzowie mieli wiele radości (ja w sumie też!)

Gdy Spokojny miał już dość spacerów i wrócił do hoteliku, ja zostałam na plaży zobaczyć zachód słońca. Filipiny, samotna, biała kobieta na plaży. To musiało się jakoś niezwyczajnie skończyć. Jak zwykle uśmiechnięta do ludzi, spacerowałam sobie radośnie, aż podszedł do mnie żołnierz i rozpoczął  ze mną półtoragodzinną pogawędkę. Żony szukał. I bardzo mu się spodobałam. A tu nic z tego. Za późno się zgłosił. 

Następnego dnia, wczesnym rankiem czekaliśmy na plaży na naszego kapitana, bo mieliśmy razem popłynąć na wycieczkę po lesie. Mężczyzna się oczywiście spóźnił (tam życie toczy się zupełnie innym rytmem) i przyprowadził ze sobą szwagra, który okazał się być naszym przewodnikiem. Trochę szkoda, bo szwagier prawie nie mówił po angielsku (a my nie znaliśmy odpowiednich słów w tagalog, żeby się jakoś lepiej dogadać). Pozostały nam obserwacje i domysły. 

Odpłynęliśmy kilka kilometrów od brzegu.

Wyspy w oddali

Wyspy w pobliżu

A tu ciekawostka. Z dala od jakiegokolwiek brzegu,
na rusztowaniu stała łódka.

Dom rybacki

Miejscami pod wodą można było zobaczyć
niesamowite dno
Wyspa do której dopłynęliśmy wyglądała, jakby unosiła się nad ziemią. Mangrove Trees. Las namorzynowy (zwany też mangrowym). Nagie korzenie drzew wystawały nad powierzchnią wody lub stały na mulistym dnie. Wyglądało to tak, jakby ktoś wyrwał drzewo z korzeniami a następnie je postawił na ziemi. 



Mroczny, magiczny las, przecięty przez rzekę, po której płynęliśmy.



Brzeg, nieprzystępny dla człowieka, był dobrym mieszkaniem dla zwierząt. Widzieliśmy dużo czerwonych krabów i jaszczurek.



Nad głowami latały kolorowe ptaki (a gdy w wąskich przesmykach kapitan wyłączał silnik, również słyszeliśmy ptasi śpiew). 



W pewnym momencie kapitan wskazał nam na gałęzie drzew rozpościerające się nad nami. A tam, wśród liści leżał sobie wąż! Wielki wąż, pod którym powoli przepływaliśmy, a mi serce przyśpieszyło na samą myśl, co by było gdyby taki stwór spadł.... Brr!



W lesie, w chatkach zbudowanych na korzeniach drzew, żyje kilka rodzin. Spotkaliśmy jedną z nich. 

Ponieważ był to wąski fragment rzeki,
kapitanowie musieli się sporo napracować,
aby łódki mogły się wyminąć.
Był to bardzo niesamowity las.




Z daleka myślałam, że to krokodyl.
A to zwykły konar był.
I jak tu się nie cieszyć, na taki widok?
Po powrocie z wycieczki, spotkaliśmy na plaży szczeniaka, który tak zawzięcie kradł mi dzień wcześniej ubrania. Tym razem nie był taki wesoły. Ktoś mu bardzo ciasno zawiązał sznur na szyi. Luby pobiegł po coś ostrego, a ja starałam się uspokoić psa. Dopiero po chwili, z nożyczkami i pomocną Filipinką, udało nam się ten okropny sznur przeciąć. Takie sytuacje potrafią zepsuć nawet najlepszy dzień.

Czas nas gonił. Spakowaliśmy manatki i poszliśmy na dworzec autobusowy, który, jak się okazało, funkcjonował werandzie w domu kierowcy. Jego żona sprzedała nam bilety i po jakiejś godzinie samochód wyruszył w drogę do Puerto Princesa. Ponieważ byłam zmęczona, chciałam się przespać. Ale dziury był tak ogromne, że po którymś samochodowym podskoku tak się ugryzłam w język, że odechciało mi się spać na długo (jeść i mówić też). 

W Puerto Princesa, gdy tylko busik wjechał na dworzec, jeszcze pasażerowie nie otworzyli drzwi, a już kierowcy tricyklowca szczelnie otworzyli samochód, otworzyli sobie bagażnik i zaczęli zabierać bagaże i wymuszać na ludziach skorzystanie z ich (nie)tanich usług. Było to okropne! Starsze małżeństwo, podróżujące sobie z dużymi plecakami, musieli nieźle się nagimnastykować, by od tricyklowców bagaże odzyskać. My podróżując tylko z małymi plecakami nie pozwoliliśmy ich sobie zabrać. Ale mimo to nie mogliśmy się opędzić od tricyklowców. Zgroza!
Znaleźliśmy odpowiedniego jeepneya, następnie przeszliśmy parę kilometrów piechotą, aż dotarliśmy do naszego hoteliku. 
W pokoju zastaliśmy dwa duże łóżka. Na jednym z nich zostawiłam kilka bananów.

Na Palawanie można kupić
czerwone banany.
Smaczne!
Po chwili było na nich kilkaset mrówek. My na szczęście na spanie przeznaczyliśmy drugie łóżko, w którym zawczasu wypryskałam nogi sprayem na insekty (po tych wszystkich hotelowych karaluchach, po Filipinach jeżdżę z takim właśnie sprayem - i szczerze to polecam, śpi się spokojniej).

Poszliśmy również na spacer po okolicy.

Spotkaliśmy filipińską krowę zwaną calabaw/karabao.

Lotnisko jest tuż przy brzegu
Plaża była kamienista, pełna glonów i śmieci, więc szybko zmieniliśmy kierunek i znaleźliśmy się na typowej, zatłoczonej filipińskiej drodze, ze sklepikami po obu stronach, jadłodajniami i tłumem ludzi. Wzbudzaliśmy spore zainteresowanie. Niestety Spokojny znów nie znalazł nic wegetariańskiego, więc na naszą kolację składał się koszyk owoców :)
A rano trzeba już nam było wracać do Manili. Gdy już byliśmy w samolocie, wszyscy pracownicy "naszej" linii lotniczej stali na płycie lotniska i nam żywo machali. Miło zakończyła się nasza palawańska przygoda.