środa, 18 marca 2015

Łódką przez ocean. Łódką przez las.

Następnego dnia chcieliśmy dostać się na północ - do Port Barton. Mieliśmy dwie opcje do wyboru - albo jeepem/busem albo łódką. Ponieważ nigdy jeszcze nie płynęłam zbyt długo łódką po otwartej przestrzeni, ta opcja wydała nam się dużo bardziej interesująca. Kupiliśmy bilety i czekaliśmy na kapitana. W międzyczasie spotkaliśmy małe krabiki: 


I widzieliśmy boisko do gry w koszykówkę położone tuż nad samym brzegiem oceanu.



Gdy młodzi mężczyźni grali, a piłka im wpadła do wody, wysyłali zawsze jakiegoś dzieciaka, który wskakiwał po zgubę do wody lub czekał przy brzegu, aż fale wypchną ją na brzeg.  

Głowiliśmy się też, co zjeść na śniadanie. Panikowałam, że może mi się przytrafić choroba morska, więc zjadłam tylko naleśnika i sceptycznie spoglądałam, jak Spokojny wypija koktajle ze świeżych owoców. Jak zwykle panika była nic nie warta, bo żadne dolegliwości nam się nie przytrafiły. Ale co popanikowałam, to moje.

Do łódki nie wsiada się z molo czy bezpośrednio z brzegu, ale wchodzi się do wody po pas i dopiero wdrapuje za burtę. Jest tak ciepło, że człowiek i tak od razu wyschnie, po cóż zatem kapitan ma się kłopotać z przybijaniem do brzegu. Jest to popularne rozwiązanie do tego stopnia, że również załadunek odbywa się taką samą drogą i kilku młodych chłopaków zanosi na barkach ciężkie walizki. A że czasem łódka jest zakotwiczona naprawdę daleko, fale potrafiły zalewać tragarzy prawie po szyje. 

Razem z kapitanem na pokładzie łódki był jego pomocnik oraz tylko my dwoje. (Pasażerów miało być więcej, ale się spóźnili).

Woda była na tyle spokojna, by nie powodować mdłości, ale na tyle wzburzona, by nas przemoczyć. Dlatego nie mamy żadnych zdjęć z tej podróży, bo nie mogliśmy sobie pozwolić na zalanie aparatu. A mijaliśmy dziesiątki wysp i wysepek, większość z nich wyglądała na bezludne. Palmy, złote plaże, albo ostre kamieniste wybrzeża. Przepiękne widoki. I wyobrażałam sobie, czy na takiej wysepce schowałby się Hrabia Monte Christo. A Spokojny zastanawiał się, jak dziwne stwory mogłyby żyć na takich ziemiach. Oj wyobraźnia pracowała nam pełną parą. 

Jedyne, co faktycznie nam przeszkadzało, to bardzo głośny warkot silnika. Dziwię się, że kapitan jeszcze nie ogłuchł od takich codziennych przejażdżek.

Pomocnik kapitana próbował w międzyczasie złapać jakąś rybę, ale zgodnie z zasadą, że kobieta na pokładzie przynosi pecha, nic nie złowił. I było na mnie. :)

Po 3 godzinach na łodzi, dotarliśmy do Port Barton.



To malutka mieścina, w której wszyscy się znają. Pan Kapitan zaoferował nam nocleg u swojej siostry i zaproponował wycieczkę po lesie. Każda rodzina była tam nastawiona na turystów i jak już jakiegoś złapała, to nie chciała wypuścić. :)

Wieczór spędziliśmy na spacerach po okolicy.



Wymienialnia książek. I Spokojny, który jak zwykle coś czyta.
Po plaży biegało dużo psów, w tym kilka słodkich szczeniaków. Z jednym z nich szczególnie fajnie mi się bawiło. Jemu chyba też, zwłaszcza jak porwał, nicpoń, moje ubrania pozostawione na brzegu. Biała kobieta biegająca za szczeniakiem, który zwinął jej ubrania - oj, widzowie mieli wiele radości (ja w sumie też!)

Gdy Spokojny miał już dość spacerów i wrócił do hoteliku, ja zostałam na plaży zobaczyć zachód słońca. Filipiny, samotna, biała kobieta na plaży. To musiało się jakoś niezwyczajnie skończyć. Jak zwykle uśmiechnięta do ludzi, spacerowałam sobie radośnie, aż podszedł do mnie żołnierz i rozpoczął  ze mną półtoragodzinną pogawędkę. Żony szukał. I bardzo mu się spodobałam. A tu nic z tego. Za późno się zgłosił. 

Następnego dnia, wczesnym rankiem czekaliśmy na plaży na naszego kapitana, bo mieliśmy razem popłynąć na wycieczkę po lesie. Mężczyzna się oczywiście spóźnił (tam życie toczy się zupełnie innym rytmem) i przyprowadził ze sobą szwagra, który okazał się być naszym przewodnikiem. Trochę szkoda, bo szwagier prawie nie mówił po angielsku (a my nie znaliśmy odpowiednich słów w tagalog, żeby się jakoś lepiej dogadać). Pozostały nam obserwacje i domysły. 

Odpłynęliśmy kilka kilometrów od brzegu.

Wyspy w oddali

Wyspy w pobliżu

A tu ciekawostka. Z dala od jakiegokolwiek brzegu,
na rusztowaniu stała łódka.

Dom rybacki

Miejscami pod wodą można było zobaczyć
niesamowite dno
Wyspa do której dopłynęliśmy wyglądała, jakby unosiła się nad ziemią. Mangrove Trees. Las namorzynowy (zwany też mangrowym). Nagie korzenie drzew wystawały nad powierzchnią wody lub stały na mulistym dnie. Wyglądało to tak, jakby ktoś wyrwał drzewo z korzeniami a następnie je postawił na ziemi. 



Mroczny, magiczny las, przecięty przez rzekę, po której płynęliśmy.



Brzeg, nieprzystępny dla człowieka, był dobrym mieszkaniem dla zwierząt. Widzieliśmy dużo czerwonych krabów i jaszczurek.



Nad głowami latały kolorowe ptaki (a gdy w wąskich przesmykach kapitan wyłączał silnik, również słyszeliśmy ptasi śpiew). 



W pewnym momencie kapitan wskazał nam na gałęzie drzew rozpościerające się nad nami. A tam, wśród liści leżał sobie wąż! Wielki wąż, pod którym powoli przepływaliśmy, a mi serce przyśpieszyło na samą myśl, co by było gdyby taki stwór spadł.... Brr!



W lesie, w chatkach zbudowanych na korzeniach drzew, żyje kilka rodzin. Spotkaliśmy jedną z nich. 

Ponieważ był to wąski fragment rzeki,
kapitanowie musieli się sporo napracować,
aby łódki mogły się wyminąć.
Był to bardzo niesamowity las.




Z daleka myślałam, że to krokodyl.
A to zwykły konar był.
I jak tu się nie cieszyć, na taki widok?
Po powrocie z wycieczki, spotkaliśmy na plaży szczeniaka, który tak zawzięcie kradł mi dzień wcześniej ubrania. Tym razem nie był taki wesoły. Ktoś mu bardzo ciasno zawiązał sznur na szyi. Luby pobiegł po coś ostrego, a ja starałam się uspokoić psa. Dopiero po chwili, z nożyczkami i pomocną Filipinką, udało nam się ten okropny sznur przeciąć. Takie sytuacje potrafią zepsuć nawet najlepszy dzień.

Czas nas gonił. Spakowaliśmy manatki i poszliśmy na dworzec autobusowy, który, jak się okazało, funkcjonował werandzie w domu kierowcy. Jego żona sprzedała nam bilety i po jakiejś godzinie samochód wyruszył w drogę do Puerto Princesa. Ponieważ byłam zmęczona, chciałam się przespać. Ale dziury był tak ogromne, że po którymś samochodowym podskoku tak się ugryzłam w język, że odechciało mi się spać na długo (jeść i mówić też). 

W Puerto Princesa, gdy tylko busik wjechał na dworzec, jeszcze pasażerowie nie otworzyli drzwi, a już kierowcy tricyklowca szczelnie otworzyli samochód, otworzyli sobie bagażnik i zaczęli zabierać bagaże i wymuszać na ludziach skorzystanie z ich (nie)tanich usług. Było to okropne! Starsze małżeństwo, podróżujące sobie z dużymi plecakami, musieli nieźle się nagimnastykować, by od tricyklowców bagaże odzyskać. My podróżując tylko z małymi plecakami nie pozwoliliśmy ich sobie zabrać. Ale mimo to nie mogliśmy się opędzić od tricyklowców. Zgroza!
Znaleźliśmy odpowiedniego jeepneya, następnie przeszliśmy parę kilometrów piechotą, aż dotarliśmy do naszego hoteliku. 
W pokoju zastaliśmy dwa duże łóżka. Na jednym z nich zostawiłam kilka bananów.

Na Palawanie można kupić
czerwone banany.
Smaczne!
Po chwili było na nich kilkaset mrówek. My na szczęście na spanie przeznaczyliśmy drugie łóżko, w którym zawczasu wypryskałam nogi sprayem na insekty (po tych wszystkich hotelowych karaluchach, po Filipinach jeżdżę z takim właśnie sprayem - i szczerze to polecam, śpi się spokojniej).

Poszliśmy również na spacer po okolicy.

Spotkaliśmy filipińską krowę zwaną calabaw/karabao.

Lotnisko jest tuż przy brzegu
Plaża była kamienista, pełna glonów i śmieci, więc szybko zmieniliśmy kierunek i znaleźliśmy się na typowej, zatłoczonej filipińskiej drodze, ze sklepikami po obu stronach, jadłodajniami i tłumem ludzi. Wzbudzaliśmy spore zainteresowanie. Niestety Spokojny znów nie znalazł nic wegetariańskiego, więc na naszą kolację składał się koszyk owoców :)
A rano trzeba już nam było wracać do Manili. Gdy już byliśmy w samolocie, wszyscy pracownicy "naszej" linii lotniczej stali na płycie lotniska i nam żywo machali. Miło zakończyła się nasza palawańska przygoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz