piątek, 13 marca 2015

Podziemna Rzeka

Drugi (z czterech) dni na Palawanie przeznaczyliśmy w całości zwiedzanie Podziemnej Rzeki, do której można dostać się na dwa sposoby - albo głośną łódką motorową, albo szlakiem przez dżunglę. 

Przez taką dżunglę :)
Na początku musieliśmy w biurze opłacić pozwolenie na wpłynięcie do podziemnej rzeki (to, które zdobyliśmy w Puerto Princesa - ale tam nie można było od razu zapłacić, bo w walce z bezrobociem, Filipińczycy mnożą urzędy i stworzyli analogiczny w Sabang).

Następie kazano nam wykupić kolejny papierek - za wstęp do dżungli. Pod przykrywką takiego biletu de facto kryło się opłacenie przewodnika. Z powodu braku innych oprowadzaczy, w dżunglę poszła z nami pani sprzedająca bilety. I trochę szkoda, bo niewiele była nam w stanie o wycieczce opowiedzieć. Szlak był wyraźny i o dziwo dobrze oznaczony, więc jej obecność była zbędna, ale kupując bilet wstępu do dżungli nie wiedzieliśmy dokładnie za co płacimy - i w ten sposób przewodnicy zdobywają pracę!

Nasza przewodniczka, - robiła awantury, gdy
spotykała turystów bez wykupionego przewodnika.

Za to mieliśmy jeszcze jednego towarzysza podróży. Wabiła się Cźujcźuj i zawsze była kilka kroków przed nami.

Cźujcźuj - prawidłowe wymówienie imienia
to wyzwanie :)
Gdy trzeba było pokonać łódką rzekę, bez zastanowienia wskoczyła do naszej łódki, a potem pobiegła irytować małpy :)

Korzenie ułożyły się w poidełko dla psa :) 
Oczywiście i tym razem czaiły się zewsząd ukryte koszty. Przykładowo, szlak prowadził przez teren prywatny. Za wstęp należało zapłacić po 10 pesos od osoby (80 gr). Przejścia pilnował umundurowany strażnik i wypisywał rachunki za wejście. Szlak przez dżunglę był mało popularny i spotkaliśmy raptem kilka osób, zatem zarobek z tego był marginalny.

Podczas spaceru w dżungli spotkaliśmy sporo pająków i innych robaczków.

Duże drzewo. Duży pająk.

Słyszeliśmy też makaki wrzeszczące na Cźujczuję, ale nie udało nam się ich dojrzeć w plątaninie liści i gałęzi.

Gdzieś tu były małpy
Sama trasa była łatwa, może poza jednym sporym przewyższeniem i schodami, które osoby z lękiem wysokości mogłoby przyprawić o przyspieszone bicie serca.
Widzieliśmy również ogromne drzewa z rodziny dipterocarps (po łacinie Dipterocarpaceae - jak poinstruował mnie Brat Botanik), które może dorastać nawet do 60 m wysokości!

Drzewa te mają wielkie korzenie
wyglądające jak pionowe deski

Wstąpiliśmy również do jaskiń, gdzie widzieliśmy jajka składane przez jaszczurki.

Jajeczka na ścianie


Tutaj się przeciskałam do kolejnej
komory. Lecz gdy przy robieniu
zdjęcia zobaczyłam tego dziwnego
stwora to bardzo mężnie...uciekłam.

A na lianach się trochę pobujaliśmy.


Idziemy sobie grzecznie dalej, zbliżamy się już do celu, aż tu nagle... waran!

Nie wiedziałam, że istnieją takie wielkie jaszczurki.
Toż to dinozaur!
Największe z rodziny waranowatych mogą osiągać
długość 3,1 metra i ważyć do 160 kg!
Sporo mieliśmy wrażeń po drodze, ale najlepsze dopiero przed nami. Podziemna Rzeka. 

Po prawej stronie widać jaskinie, z których wypływa rzeka
To nie fotomontaż, woda faktycznie była zielona!
Podano nam kamizelki ratunkowe i kaski (miejscami jaskinia jest na tyle niska, że można się uderzyć w głowę.) Wsiedliśmy do około 10 osobowej łódki i wpłynęliśmy do jaskiń.

Podziemna Rzeka Cabayugan jest jednym z Nowych Siedmiu Cudów Świata. Została odkryta już dawno temu, przez lokalne plemię, które jednak bało się wchodzić do środka, wierząc, że mieszkają tam złe duchy. Niestety nie ma żadnych zapisków z tych czasów a pierwsza pisemna wzmianka stworzona przez amerykańskiego naukowca pochodzi z końca XIX w. - to dlatego przyjęło się (niesłusznie), że rzekę odkrył przybysz z Nowego Świata. 

Cabayugan jest najdłuższą żeglowną podziemną rzeką na świecie. Naukowcy zbadali już ponad 24 kilometry korytarzy, w tym jedną z największych komnat na świecie - 360 m długości, 140 m szerokości, 80 m wysokości. To nie koniec atrakcji, jedna z jaskiń ma długość 650 m i kończy się 40 metrowym wodospadem. Takie cuda nie są jednak dostępne dla turystów. O specjalnie pozwolenia mogą się starać wyłącznie wysokiej klasy naukowcy. I dobrze. Wewnątrz jaskiń panują bardzo unikalne warunki, istnieje niespotykany nigdzie indziej ekosystem. Rzesze turystów by go istotnie zaburzyły.

Ciekawskim, takim jak my, wolno płynąć do 1,2 km wgłąb. 

My wpływamy - a dwie inne łódki już opuszczają jaskinie.
Jest tłoczno, dlatego wprowadzono limity odwiedzin.
Każda łódka jest napędzana siłą mięśni kapitana i wyposażona w dwie potężne latarki. Jedną obsługuje oczywiście kierownik łódki, drugą turysta siedzący na dziobie. Nasz kapitan bardzo ciekawie opowiadał o jaskini, sypał licznymi żartami i był równie zabawni jak pozostali przewodnicy (wyraźnie było widać, że został stworzony wspólny zestaw wesołych powiedzonek). Ale wracając do meritum. Temat: rzeka! :-)

Pierwsze sekundy w jaskini, kapitan pokazuje
napisy stworzone przez żołnierzy amerykańskich
ukrywających się w tu w czasie wojny

Mnogość komnat, korytarzy, stalagmity, stalaktyty, błyszczące minerały. Nie mam takich słów, bym mogła to opisać. Po prostu cud natury. 

Na suficie wisiały tysiące nietoperzy. Dzięki nim w okolicy nie było żadnych komarów! 

Nietoperze!
(I jedyne zdjęcie, które wyszło względnie ostre).
Wycieczka trwała 45 minut, i było to jedno z najlepszych momentów w moim życiu. Tak, że usta miałam szeroko otwarte z wrażenia (czego akurat tam nie powinnam była robić, bo, jak się śmieją Filipińczycy, w takich turystów nietoperze celnie trafiają odchodami.... ).

A gdy wypłynęliśmy z podziemi, zobaczyliśmy Cźujcźuję chodzącą po drzewie:


Za to makaki patrzyły na nas z nieukrywaną pogardą. 


Po opuszczeniu łódki, chcieliśmy jeszcze raz pokonać tę samą trasę, tak byliśmy zachwyceni. Ale nie było niestety takiej możliwości. Ilość turystów jest dokładnie kontrolowana i powtórki nie wchodziły w grę. Poszliśmy zatem na plażę, trochę ochłonąć po wrażeniach i zobaczyć ujście rzeki. Piasek parzył w stopy.

Było pusto, nie licząc łódek, które czekały na turystów
Wróciliśmy również przez dżunglę, tym razem bez Cźujcźuji, która postanowiła dłużej zabawić przy jaskiniach. Świetnie znała drogę a także pracownicy dobrze ją znali, więc nie było problemu, czy trafi do domu. Tym razem wracaliśmy nieco inną drogą, bo Spokojnemu zamarzył się zjazd na linie. W Sabang jest 800 metrowy sznur, rozciągnięty nad wodą. 
I jakimś cudem, dzięki temu, że przyszliśmy tam z przewodniczką zapłaciliśmy dużo mniej niż oficjalnie a ona zjechała za darmo.  Spokojny by bardzo podekscytowany, a ja umiarkowanie. Mimo to sam zjazd był fajny (ale krótki!). 


Przy starcie i lądowaniu obsługa robiła nam zdjęcia, które chciała koniecznie nam sprzedać i bardzo się dziwili, czemu za dzikie pieniądze nie chcemy ich kupić. Po tych wszystkich emocjach i wrażeniach mieliśmy tylko jedno marzenie. Prysznic! Ooooch!

1 komentarz: