wtorek, 10 marca 2015

Palawański Sabang

Siedem tysięcy sto siedem. 
Tyle wysp jest na Filipinach. 

Mieszkamy na największej - na Luzonie. Zamarzyło nam się jednak zwiedzić jeszcze jedną, tylko którą wybrać?! Wybrać nie było łatwo. Ostatecznie zdecydowaliśmy się Palawan (czyt. Palałan) - podłużną, górzystą wyspę z prawie 2000 kilometrową linią brzegową i Podziemną Rzeką - czyli jednym z nowych 7 Cudów Świata. 


Zaczęło się koszmarnie. Przez moją głupotę spóźniliśmy się na samolot (byliśmy na lotnisku jeszcze pół godziny przed odlotem, ale już nie chciano nas wpuścić na pokład). Za wysoką opłatą musieliśmy zmienić lot. Przez moment zwątpiliśmy, czy nie zrezygnować. Ale wtedy pewnie złość na siebie samą, by mnie dobiła (a tak "tylko" solidnie przybiła). 

Co zabawne: lecąc lotem właściwym bylibyśmy na Palawanie o 6.00 rano, a tak, byliśmy o 9.00. Spojrzałam na plan wycieczki, który przygotowałam kilka dni wcześniej i zobaczyłam:. Do Puerto Princesa (stolicy Palawanu) przylatujemy o 9.00...... więc to chyba tak miało być, że się spóźnimy. 

Przelecieliśmy nad wulkanem Taal
Na palawańskim lotnisku oczywiście rzuciło się na nas wielu kierowców tricykli - i byli bardzo nachalni, agresywni wręcz. Uciekliśmy. 
Ponieważ naszym podstawowym celem było odwiedzenie Podziemnej Rzeki, a ilość pozwoleń na wstęp do niej jest istotnie ograniczona, postanowiliśmy najpierw zdobyć odpowiednie dokumenty.

Zdecydowana większość turystów organizuje wycieczkę przez biuro podróży, kupując taki gotowy pakiet, nie trzeba się o nic martwić, kierowca odbiera delikwenta z hotelu, zawozi na miejsce, a tam już czeka przewodnik itd. Korzystaliśmy z takiej opcji w Wietnamie, bo mimo, że istotnie droższa pozwala zaoszczędzić dużo czasu. Tyle, że podczas takiej podróży sporo się traci i widzi tylko to, co przewodnik zechce pokazać. A my chcieliśmy wyjść z tych turystycznych ram i zwiedzić Palawan po swojemu. 

Miałam w notatkach adres odpowiedniego urzędu, gdzie możemy zdobyć pozwolenie, tyle, że ten namiar był prawie bezużyteczny. Bo co z tego, że miałam numer budynku, skoro nigdzie nie ma tabliczek informacyjnych? I nawet ludzie mieszkający w okolicy nie byli wstanie określić, jaki numer ma ich(!) budynek?!  Ostatecznie dowiedzieliśmy się, że biuro niedawno przeniesiono w zupełnie inne miejsce, gdzie oczywiście można dojechać tylko tricyklem. Co to to nie. Unikamy ich jak ognia. Ale po Palawanie nie jeżdżą zwyczajne taksówki. Prawnie nie ma tam samochodów osobowych. Cały ruch obsługiwany jest przez skutery, tricykle, jeepney'e, busiki i autobusy.

Palawański tricykl - standardowo przewozi 5 osób
+ kierowcę. Ale bywają też bardziej obładowane.
Po pewnych staraniach znaleźliśmy odpowiedniego jeepney'a, (nazywanego tam multicabem czyli multitaksówką; i jest on jeszcze ciaśniejszy w środku niż jego manilski odpowiednik). W urzędzie kupiliśmy pozwolenie, a potem dotarliśmy na dworzec autobusowy, który prezentował się tak:



Lokalny autobus nieturystyczny
Chcieliśmy się dostać do miasteczka Sabang. Oczywiście wszystkie miejsca w busach były już oficjalnie "zarezerwowane na najbliższe 5 godzin". Ale miły dla ucha szelest banknotów sprawił, że miejsca się dla nas znalazły. Wystarczyło poczekać 2h na busa. Ja zostałam na dworcu, pilnując kolejki i roztopiłam się z gorąca. Do tego, co rusz, zaczepiali mnie obwoźni sprzedawcy wszystkiego. Spokojny w tym czasie wyruszył na poszukiwanie kwek-kweków, czyli przepiórczych jaj smażonych w cieście, lecz Palawańczycy powiedzieli z pogardą, że u nich się tego nie jada.

A co jest bardzo drogie na tej wyspie? Woda butelkowana. Jest w tej samej cenie, co benzyna. Około 4 zł / litr. Bo taką wodę kupują tylko turyści i nawet jeśli cena będzie mocno zawyżona to przecież i tak kupią. 

Po około 3 godzinach jazdy dotarliśmy do Sabang. A plaża tam przepiękna!

I do tego pusta. Obiecałam raz zdjęcia Filipinek na plaży,
ale cóż zrobić, kiedy żadnej tam nie było?

Woda była baaaardzo słona i ciepła.
Znaleźliśmy mały, czysty hotelik, bez grzyba na ścianie i z miłym gospodarzem, po czym wyruszyliśmy na wycieczkę zobaczyć wodospad. Szliśmy wzdłuż plaży, która dość szybko zmieniła się w bardzo kamienistą.


Po drodze musieliśmy wpisać się do księgi gości i wpłacić dotację dla rodziny, która teoretycznie miała dbać o czystość wokół wodospadu.

I to co ciekawe - wielokrotnie na Filipinach trzeba się wpisywać do księgi - przy wejściu na szlak, do budynku, czy po prostu na jakiś teren. I jeśli nie ma gotowych zeszytów z nadrukowanymi tabelami, zazwyczaj opiekun takiej księgi przepisywał na każdej stronie rubryki: imię, nazwisko, adres, cel, data, podpis itd.- i tak po 3 razy na każdej stronie, przez 200 stron zeszytu. Kiedy im pokazaliśmy, że można to zrobić łatwiej (napisać na marginesie wewnętrznej okładki nazwy rubryk, i poobcinać zwykłym stronom marginesy, tak by ten nazwy było widać), to bardzo się na taką innowację dziwili.
Z drugiej strony, takie przepisywanie pewnie zabija nudę. A ta na Filipinach dopada ludzi często.

Po półgodzinnym marszu po mokrych kamieniach, dotarliśmy do celu.

Wodospad rzeczny
wpadający wprost do oceanu :)
Gdy ja chłodziłam się w spienionej wodzie, Spokojny zbierał okoliczne śmieci, (które następnie dał w drodze powrotnej owej rodzinie, dbającej przecież, by przy wodospadzie było czysto. Oj, się zdziwili - nie tym, że były tam śmieci, tylko że ktoś je tak po prostu, sam z siebie pozbierał).

Zapadł zmrok a my wróciliśmy do miasteczka. Miałam jeszcze chęć na grillowaną rybkę i było dla mnie oczywiste, że taką bez problemu kupię (wszak Sabang to też wioska rybacka), ale po raz kolejny oczywista oczywistość wcale nie była oczywista i ryb w knajpkach nie było. Nie było zresztą więcej rzeczy, które być powinny, (były tylko na reklamach).

W Sabang jest sporo psów, ale wszystkie bardzo sympatyczne, jeden szczeniak chciał mi podwędzić buty, a trójka innych ganiała się po plaży. Jeden miał ciasną pętle ze sznurka, i wspólnymi siłami wraz z jakąś Filipinką udało się to zdjąć. Zadowoleni z życia, zjedliśmy kolację na plaży i poszliśmy spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz