poniedziałek, 1 grudnia 2014

Wulkanos bambukos

W weekend postanowiliśmy wyjechać z tłocznego i hałaśliwego Metro Manila i zobaczyć najmniejszy na świecie aktywny wulkan - Taal, położony na jeziorze Taal na wysokości 311 m n.p.m. Jest to również drugi co do aktywności wulkan na Filipinach (wiadomo o 33 erupcjach). 
Ostatnio wybuchał w 1965 (zginęło wówczas ok. 5 tys. osób) i w 1977 r. Teraz również z niektórych dziur w ziemi wydobywał się gorący, siarką śmierdzący dym.

Widok na jezioro Taal

Ale po kolei. Nie od razu tam dotarliśmy. 

Postanowiliśmy, że nasza wycieczka będzie trwać dwa dni, mimo, że jej cel był oddalony od stolicy o 50 km, (choć zamiast szukać noclegu, taniej by było pojechać tam dwa razy - ale jak się okazało - byłoby to szalenie czasochłonne). 
Po kilku jeepney'owych przejażdżkach dotarliśmy do "dworca autobusowego" Buendia, tyle, że nie ma tam jednego dużego dworca, tylko każda firma transportowa ma własny, ukryty na innym podwórku. W końcu znaleźliśmy nasz autobus, ale nie zmieściliśmy się, bo nie wiedzieliśmy w której kolejce trzeba stanąć (było ich kilka). Na kolejny autobus czekaliśmy oddychając spalinami, bo autobusy nawet stojąc, nie wyłączały silników. Wszyscy grzecznie stali w kolejce. Spokojny miał dość spalin, więc zostawił mnie w komitecie kolejkowym a sam poszedł zmoknąć, bo akurat padało. Lokalni nie rozumieli dlaczego to robił, więc  początkowo za wszelką cenę próbowali go przekonać, żeby się schował pod pełnym spalin dachem. Ostatecznie, spoglądali na niego, jak na dziwaka. W międzyczasie kupił mi coś, co wyglądało jak gofr zwinięty w rulon. Bardzo słodki. Z nadzieniem - kwaśnym tuńczykiem. Oddzielnie składniki były spoko, ale to połączenie - niespecjalnie. 

Jechaliśmy przez 3 godziny (50km!), do autobusu, co jakiś czas, wsiadał obwoźny sprzedawca z chipsami, suszonymi owocami, wodą i różnymi dziwnościami. Ludzie kupowali chętnie, a papierki wrzucali na podłogę i wkopywali innym pod siedzenie - poczułam się ja wycieczce szkolnej :)

Gdy tylko wysiedliśmy, otoczyła nas banda lokalesów, proponująca noclegi, przejażdżki, wycieczki na wulkan i cokolwiek byśmy chcieli. Byli okropnie nachalni, a my najpierw po prostu chcieliśmy się rozejrzeć i coś zjeść. 
Uciekliśmy, wpadając do lokalnej knajpki, gdzie Spokojny po raz kolejny musiał kombinować, jak tu zamówić coś bez mięsa. Ja poprosiłam o spaghetti. Jem, niektórych składników nie jestem w stanie rozpoznać. Po czym stwierdzam, grzebiąc na talerzu: "Nie wiem, co to jest za owoc.  Chwila... to nie owoc.... To parówka!" - Spokojnego szalenie to rozbawiło. Mnie niekoniecznie...

Ponieważ pogoda wyraźnie się psuła i było już koło 14:00 postanowiliśmy, że wulkan odwiedzimy następnego dnia do południa. 

Nie mieliśmy noclegu. Spokojny uważał, że na miejscu na pewno coś znajdziemy, i nie musimy rezerwować nic wcześniej. Ja osobiście tego nie znoszę. Maszerując sobie po okolicy byliśmy co chwila zaczepiani przez jakiś rikszarzy - tricyklowców, którzy oferowali nam dość drogie pokoje, ale podobno z klimatyzacją, wifi i innymi cuda wiankami. Tych akurat nie potrzebowaliśmy, więc odmawialiśmy, a było tych ludzi na tyle dużo, że zaczęłam panikować od tej ich nachalności. Aż w końcu zatrzymał nas rikszarz, któremu, jak mi się wydawało, dobrze z oczu patrzy. I który się do nas uśmiechał (podczas gdy pozostali traktowali nas jak portfele, z których trzeba jak najwięcej wyciągnąć). Zaoferował nam względnie tani pokój, ale bez wygód. Miało być czysto, jasno itd. Dojechaliśmy na miejsce. Pokój był tragiczny, oszczędzę opisu ponurych zagrzybionych ścian, stęchłego powietrza i dającej same cienie żarówki na kablu. Więc Pani Gospodyni zaprowadziła nas do innego pokoju, w którym było już kilka osób i powiedziała, że jak chcemy ten, to ona może tych ludzi przenieść gdzieś indziej i nam posprzątać. Był to bardzo niski standard, ale w sumie żadne z nas teraz nie wie dlaczego - zgodziliśmy się, mimo iż cena nadal była wygórowana. Może dlatego, że mieliśmy dość szukania, może dlatego, że woleliśmy zapłacić bezpośrednio jakiejś rodzinie niż właścicielowi dużego hotelu. Nieważne. Przespaliśmy się pod dachem, nic nas nie pogryzło w nocy (choć od czasu do czasu po nas łaziło). Ale zanim nastała noc - poszliśmy na spacer, żeby Pani mogła posprzątać pokój. 

Umówiliśmy się również z kierowcą, że jutro zabierze nas na wulkan. Umówiliśmy się na kwotę 1500 pesos, która miała w sobie zawierać już wszystko - co jak wiedzieliśmy od znajomych, jest normalną stawką, więc spodziewaliśmy się, że będzie ok.
Zrobiliśmy sobie drobne zakupy i zaczęła się porządna ulewa. Schroniliśmy się pod dachem zamykającej się już myjni samochodowej. Usiedliśmy, otworzyliśmy drinka (które tu można bardzo tanio kupować w butelkach, nazywa się toto AlcoMix, ma od 5% do 8% alkoholu i oczywiście jest mocno słodkie) i cieszyliśmy się chwilą. To był bardzo fajny moment. Spokojny, leniwy, deszczowy. Poszliśmy parę kilometrów do SkyPark, coś jak wesołego miasteczka, które nam polecono - ale nie zrobiło na nas większego wrażenia. Zjedliśmy kolację i wróciliśmy piechotą do domu. 

Następnego dnia mieliśmy jechać tricyklem na dół, nad brzeg jeziora, z wysłannikiem wczoraj spotkanego kierowcy, który to domagał się dodatkowych pieniędzy na przejazd - po raz kolejny poczuliśmy się robieni w bambuko, ale ostatecznie nic od nie dostał, wszak wszystko miało być już w cenie. 

Przykładowy tricykl - riksza

Droga była niesamowicie kręta i przepięknie położona. Widoki na jezioro Taal i bujną roślinność zapierały dech w piersiach. Dojechaliśmy na miejsce, choć nie byliśmy wcale tacy pewni, że nam się to uda. Kierowcy wyraźnie się śpieszyło. Ścinał zakręty, wyprzedzał i zjeżdżał na sprzęgle a droga zrobiła się mokra od deszczu.

Na przystani czekał już na nas kierowca łódki (takiego katamaranu z silnikiem motorówki) - musieliśmy tylko wykupić bilety na rejs za 1500 pesos. Mieliśmy łódkę tylko dla siebie. Płynęliśmy ok 20 min. zanim zjawiliśmy się na brzegu. Tam umówiliśmy się z kierowcą, o której wrócimy. 

Typowa łódka przewożąca turystów po jeziorze Taal

Idziemy dalej, a tam okazuje się, że musimy wykupić bilety wstępu (mimo,że miały już być w cenie), ale co robić, kierowca się zmył, a przecież nie będziemy teraz rezygnować. Po raz kolejny zrobieni w bambuko, kupiliśmy bilety. Mogliśmy do wulkanu dojść na piechotę (ok. 1h) albo wjechać na małej odmianie konia (wybaczcie określenie, ale nie znam się na koniach, a były jednak większe niż kucyki). Poszliśmy. Widoki były przepiękne. Roślinność momentami tak gęsta, że miałam wrażenie, że nie da się tam palca wcisnąć. Droga na krawędź krateru była zatłoczona i pełna końskich odchodów, ale co z tego, skoro w pięknym wąwozie?
Często się zatrzymywaliśmy, żeby delektować się widokami, a ja - zmęczona, głównie duchotą i wysoką temperaturą oraz trochę już spalona od słońca - z tzw. burakiem na twarzy wyglądałam widać na tyle biednie, że co chwila ktoś się mnie pytał czy wszystko ze mną w porządku i czy może chcę konika...


Z konikami było tak, że taki turysta sobie siedział w siodle, a obok lub za nim, trzymając konika mocno za ogon, szedł lub biegł Filipińczyk. Zwierzęta były wychudzone i z pewnością nie podobało im się to trzymanie za ogon. 




Filipińczycy nosili tylko japonki, i nie wiem jak to im się udawało.Ja w całkiem solidnych butach zaliczyłam dwa ślizgo-upadki. A oni biegali w japonkach i nic - podziwiam!

Na szczycie - widoki zapierały dech w piersiach. W dole zielona woda wypełniająca krater.

Na środku - wysepka- czyli tak: na wyspie Luzon, jest jezioro Taal, na którym jest wyspa Taal,
 na której w kraterze jest jezioro, na którym jest wyspa...


Kolorowe brzegi pokryte siarką. 

Wprawne oko dojrzy na środku dym

I tu też cuchnący dym unoszący się z różnych dziur w ziemi

Bujna roślinność na brzegach. Zdjęcia nawet częściowo nie oddają tego, co tam widzieliśmy, zwłaszcza, że szare niebo spłaszczało perspektywę. 

Panorama ze szczytu na wnętrze krateru


I z drugiej strony
Na szczycie pełen biznes - koszulki, pamiątki, woda, piwo, świeży kokos ze słomką, i.... można było pograć w golfa. Ale jak to... w golfa?! Otóż można sobie było stanąć na mostku, dostawało się kijek, piłeczki i można je było wbić do jeziora, wcześniej pomazawszy je flamastrem (życzenia, swoje imię, albo ukochanej, serduszko, etc.). I fruu do krateru, kolejny przykład tutejszej ekologii... 

 Na środku "golfista"

Poszliśmy również na krawędź pokrytą czerwonym pyłem, z której rozprzestrzeniały się niesamowite widoki. Wstęp tam też był płatny, jednakże Pani powiedziała, że zdecydowanie nie ma potrzeby byśmy nasze wejście rejestrowali w księdze oboje - jedna osoba spokojnie wystarczy - tym sposobem, połowa opłaty szła do kasy a połowa do kieszeni..



Zeszliśmy na dół. Idziemy do naszego łódkowego, ale dowiadujemy się, że musimy zapłacić po raz kolejny, tym razem jakiejś podobno głuchej Pani, za to, że pomogła naszemu kierowcy zaparkować łódkę pośród innych. Kolejny przekręt, ale cóż robić. Bez tego, Pani by nie pomogła wypłynąć, a przecież nasz biedny kierowca sam by sobie nie poradził...

Widok z łódki - początkowo myślałam, że to tam będziemy się wspinać

W czasie rejsu, poprosiliśmy łódkowego, by podpłynął bliżej osad rybackich, ulokowanych na palach na środku jeziora. Hoduje się tam przede wszystkim tilapie i bangusy. Ludzie mieszkają tam przez cały czas, w malutkich domkach. Spokojny zastanawiał się, czy oni tylko jedzą ryby. które sami hodują. 

Gdy dopłynęliśmy do brzegu, okazało się, że naszego tricyklowca już nie ma, więc musimy sobie znaleźć inny, oczywiście już płatny transport. Które to już bambuko dzisiaj? Początkowo się wkurzyliśmy i nie zgodziliśmy się na proponowane nam ceny. Zaczęliśmy iść na piechotę, choć wiedzieliśmy, że nie damy rady dojść do miasta. W końcu dogadaliśmy się z jakimś kierowcą na rozsądną cenę. Po drodze podjechał pod jakiś garaż, a tam Pani za kilka pesos wlała mu 1,5 l czegoś czerwonego do baku. Może tutejsze silniczki też są zasilane wodą z dużą ilością cukru. :) 

Znów poszliśmy coś zjeść, w knajpce z widokiem na jezioro Taal. 

Takie mieliśmy widoki do obiadku

Po obiedzie, wędrując w kierunku przystanku autobusowego, zobaczyliśmy nasz autobus, zamachaliśmy i grzecznie się zatrzymał. Ale był tak zapchany w środku, że przez większość drogi jechaliśmy na stojąco. Aczkolwiek muszę przyznać, że dwie Filipinki oferowały mi, że się przesuną i zrobią dla mnie trochę miejsca. Były zdziwione, że wolę stać, niż siedzieć w tłoku - dla nich tłok to norma. 

Gdy wysiedliśmy w Manili okazało się, że powrót do domu nie jest taki prosty, bo jeepney'e są zapchane do granic możliwości. Znów przeszliśmy parę kilometrów piechotą, po okolicy, po której chodzenie piechotą wzbudza we mnie co najmniej niepokój. Było już ciemno - i znów lokalni przebijali ze mną piątkę - jako, że wiem o co w tym chodzi, nie daję się nabrać. 
To jest tak: idziemy sobie i nagle ktoś krzyczy z daleka: cześć, jak się macie, witajcie na Filipinach! - i wystawia rękę, tak jakby chciał przybić piątkę - przybijasz, a człowiek tak zsuwa rękę, że gdybyś wcześniej na swojej miał obrączkę lub pierścionek, to już byś jej nie miał.. 

Pierścionka zaręczynowego tutaj nie noszę, ale moje potrójne obrączki tak - przydały mi już się. Kiedyś mnie zaczepiał jakiś koleś, ale mu pokazałam obrączki, powiedziałam, że jestem mężatką i w mojej kulturze nie wolno mi rozmawiać z obcymi mężczyznami, więc człowiek machnął ręką i odpuścił. :)

Ostatecznie wepchnęliśmy się do jeepney'a, tak że siedzieliśmy w kucki w przejściu, maksymalnie stłoczeni, ale jakoś szczęśliwie dotarliśmy do domu, zmęczeni, brudni i zadowoleni.
Gdyby tylko nie cały ten turystyczny przemysł, oparty w dużej mierze na oszustwach, ukrytych opłatach i stawianiu turysty pod ścianą.... Szkoda, że zmierza to w tym kierunku...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz