wtorek, 30 grudnia 2014

Noworocznie

Z okazji Nowego Roku życzymy Wam
nowych wyzwań, energii i pasji
pozytywnego nastawienia do siebie i innych,
dobrego planu działania na cały rok, 
ale i elastycznego podejścia do nieprzewidzianych wypadków,
wielu kulinarnych odkryć (i zdrowego żołądka po nich)
radości z tego co się ma,
wiary, że marzenia się spełniają!
I abyście zawsze mieli dobrych ludzi przy sobie :)

Panika i Spokój

Pozwól, żeby Góra zmieniła Ciebie

W miniony weekend postanowiliśmy się wybrać poza stolicę, by zdobyć Górę Arayat - jest to wygasły wulkan o dwóch wierzchołkach (północny 1026 m.n.p. i południowy 984 m n.p.m.). Góra bardzo mocno przypominała mi polską Ślężę - tak jak ona, wzrasta samotna na płaskiej przestrzeni, tak samo otoczona licznymi wierzeniami a nawet szlak momentami był podobny - tylko roślinność trochę inna... I bardzo nam się motto wypisane na drewnianej tablicy spodobało: Nie zmieniaj Góry, pozwól, żeby to Góra zmieniła Ciebie.

Za:http://zh.treklens.com/gallery/photo179564.htm
Ale po kolei. Mount Arayat położone jest ok. 70 km od Metro Manila, więc logicznie rzecz ujmując dojazd tam nie powinien zająć dużo czasu. Ale tutaj wiele rzeczy nie jest logicznych, więc dobrze rozplanowany transport i tak zajmuje pół dnia (chyba, że ma się własny samochód).  Zatem w sobotę podjechaliśmy do położonego w pobliżu góry miasta Angeles. I bardzo nas ono zaskoczyło, bo to było miasto pełne burdeli i starszych białych panów - głównie Amerykanów - prowadzących pod rękę młode Filipinki. Natrafiliśmy na całe ulice pełne burdeli i starszych panów - nam również oferowano - co tylko chcemy, w ile osób chcemy, włącznie z dowolnymi narkotykami. Widać było, że sexbiznes działa tam nad wyraz sprawnie - hotele na godziny ulokowane tuż obok burdeli, kantory wymiany walut dla obcokrajowców i kuchnia amerykańsko-europejska. Widzieliśmy wielu białych mężczyzn zakorzenionych już w tym mieście, sączący piwo, palący fajki, wpatrujących się w swoje młode towarzyszki - wyglądali, jakby byli w raju. W końcu Angeles City - Miasto Aniołów... 

Poza tym miasto było brudne. I nie mam tu na myśli tylko śmieci na poboczach, ot wszystko było pokryte grubą warstwą brudu i kurzu, pełne spalin i hałasów. Nie spodobało nam się. Ale też było istotnie tańsze niż Manila - tutaj za uliczną wariację na temat sushi zapłaciliśmy raptem 50 pesos. I zjedliśmy pyszne europejskie babeczki z jabłkami (za którymi nam już było trochę tęskno). 

Nasz hotelik, położony na uboczu, tuż za kościołem wyglądał jak melina lokalnej mafii. Ale kiedy mafia skończyła grać w bilard (i pewnie prowadzić niecne interesy), wszystko ucichło a my grzecznie zasnęliśmy. 

Następnego dnia przed 7 rano wyszliśmy z hotelu i ruszyliśmy na poszukiwanie odpowiedniego jeepenya. Lokalni dawali kompletnie sprzeczne wskazówki. Tu jedna uwaga - widząc na mapach, że w Angeles City roi się od hoteli - byliśmy przekonani, że to bardzo turystyczne miasto i nie będzie problemu z dostaniem się do podnóża góry Arayat.  A tu o szlaku na górę nikt nic nie wiedział, a hotele służyły innym typom turystów. Ale w końcu się udało i dotarliśmy do Magalang - miasteczka położonego już tylko kilka kilometrów od góry. Tutaj już musieliśmy liczyć na pomoc tricykla, i jakież było nasze zdziwienie, gdy kierowcy, mieszkający tam przez całe życie, nie wiedzieli gdzie jest wejście na szlak na oddaloną o kilka kilometrów górę! Odsyłali nas na drugą stronę góry - do miasteczka Arayat, skąd też są szlaki, ale łatwiejsze - a my spragnieni gór, chcieliśmy trochę trudniejszy szlak. Ja zaczęłam się trochę niepokoić - skoro lokalni nic o szlaku nie wiedzą, to może go tam wcale nie ma?  Albo jest zamknięty? W końcu spotkaliśmy tricyklowca, który nas podrzucił pod górę (i to taką drogą, że nieświadomie ominęliśmy punkt biletowy). Wysadził nas gdzieś. Dosłownie GDZIEŚ, bo powiedział, że dalej jest za stromo i tricykl dłużej nie pojedzie. Na szczęście mieliśmy w telefonie mapę, odnaleźliśmy się i ruszyliśmy pod górę. W końcu natrafiliśmy na punkt kontrolny - musieliśmy się wpisać do księgi - i mogliśmy ruszyć. Szlak szeroki i nieoznaczony - ale wiedzieliśmy, żeby iść wzdłuż słupów energetycznych.

Proszę wybaczyć jakość zdjęć, ale elektronika odmawiała współpracy w taki upał
 A po drodze napotykaliśmy kolejne stacje drogi krzyżowej - dość kiczowate... ale na Wielkanoc pielgrzymują tu podobno tłumy turystów.


Trochę się pogubiliśmy (bo szlak nieoznaczony) ale tylko trochę. Było już koło 9.30 i zaczęło się robić gorąco. Przy jednej ze stacji siedział sobie kilkunastoletni chłopak. Powiedzieliśmy grzecznie dzień dobry, on nie odpowiedział, tylko pokazał na szczyt góry i ruszył za nami. Tłumaczyliśmy mu po angielsku i w tagalog, że nie potrzebujemy przewodnika i że nie zapłacimy mu za pomoc. Chłopiec pokazywał, że jest głuchy i nie mówi (w co początkowo nie wierzyliśmy) i towarzyszył nam dalej na szlaku, który - z leśnej dróżki zmienił się w ledwo widoczną ścieżynkę w ponad metrowej trawie. Tam spotkaliśmy jakiś robotników i poprosiliśmy ich o wytłumaczenie chłopakowi, że nie mamy dla niego pieniędzy, więc szkoda jego czasu - (co było trochę bez sensu, bo jedyne co on miał - to czas). Oni próbowali, ale też polegli. Z czasem zorientowaliśmy się, że chłopak faktycznie jest niemową - było to słychać po odgłosach, jakie wydawał przy poślizgnięciu się (a szedł w japonkach). Nam drogę pokazywał na migi. 

Szlak trudny, bardzo stromy. Gorąco.

To był szlak...
Wzięliśmy ze sobą sporo wody, ale nasz nowy towarzysz nie miał przy sobie absolutnie nic. Więc zaczęliśmy się dzielić i wodą i jedzeniem. I bardzo się dziwił, gdy dostał od nas trochę soku z aloesu (pływają w nim kawałki aloesu) i zastanawiał się czy to nie zepsute i czy można to pić - ale ostatecznie zasmakowało :). Robiło się tak stromo, że często musieliśmy iść na czworaka by podciągać się na rękach. Ja myślałam, że wykituję. Do tego stopy tak mi napuchły, że nie chciały się mieścić w butach. A nasz przewodnik?  Biegał w japonkach i patrzył na nas jak na łamagi jakieś. A my patrząc na niego - czuliśmy się jak łamagi jakieś....

Było mi już tak gorąco, że szłam wyłącznie siłą woli, a nie mięśni. Zaczęliśmy wycieczkę na wysokości ok 300 metrów, do pokonania było 700. Powoli opadaliśmy z sił (głównie ja). Po drodze spotkaliśmy kilku tragarzy, wnoszących np. 20 litrowy baniak z wodą (który nie miał żadnego rozsądnego trzymanka), albo wielkie ciężkie worki (a do tego kilku mężczyzn szło zupełnie boso!) Widać było, że mój zachwyt nad ich siłą i wytrzymałością sprawił im dużą radochę. Jeden z tragarzy szedł z grupą 5 kilkuletnich chłopców - wprawiał ich do zawodu od małego (przy czym ten najmniejszy mógł mieć ze 6 lat). Turystów po drodze spotkaliśmy niewielu, bo to nie jest popularny szlak - i wcale mnie to nie dziwi. Był naprawdę wyczerpujący - były momenty, że miałam wszystkiego dość - a potem nawet na to nie miałam siły. I tylko Spokojny mnie poganiał, prośbą, żartem albo wróżeniem mi plamy na honorze. Działało na tyle skuteczne, że na północny szczyt "jakoś wlazłam"!


O 12.00 osiągnęliśmy szczyt, na którym mieści się baza wojskowa a w niej kilku sympatycznych żołnierzy z wielkimi karabinami i tabliczką z napisem - uwaga - strzelamy do nieznanych osób. Ale z uśmiechem powiedzieli, że jeszcze do żadnego zbłąkanego turysty strzelać nie musieli. My jednak wpisaliśmy się do księgi - aby już nie być nieznani - ot tak na wszelki wypadek... Spotkaliśmy też kilka zadbanych psów :) Wtedy też zapytaliśmy, którędy iść na drugi szczyt, bo chcieliśmy na niego wejść i zejść z drugiej strony góry. Nasz chłopczyk-przewodnik nie był chętny na taką wyprawę, więc daliśmy mu mimo wszystko trochę pieniędzy i ruszyliśmy w drogę. Zapytaliśmy żołnierzy jak wygląda szlak - a oni radośnie odpowiedzieli, ze nie wiedzą bo nigdy nim nie szli. My ostatecznie też nim nie poszliśmy. Bo szlak nie był właściwie szlakiem - nie oznaczony, stromy, do tego spotkaliśmy prawie pionową ścianę, ponad 2 metrową, po której pięło się kilka luźnych korzeni. I o ile, może jakoś, bym tam zeszła to nie mieliśmy pewności, że takich miejsc nie będzie więcej - a one są nie tylko trudne technicznie ale również czasochłonne. Zarządziliśmy odwrót - i ostatecznie - bardzo dobrze, że to zrobiliśmy, bo chyba bym nie dotarła na drugi szczyt inaczej niż u Spokojnego na barana. 

Zejście w dół (już bez naszego przewodnika, który po otrzymaniu pieniędzy nas zignorował) było trudniejsze niż się spodziewaliśmy i zajęło nam w sumie więcej czasu niż wejście na górę - choć zrobiliśmy tylko jeden skok w bok na White Rock - Białą Skałę, żeby popodziwiać widoki na okolicę.


Ze względu na liczne stromizny, często schodziliśmy tyłem, podtrzymując się rękoma. Takie niecodzienne prace mięśni spowodowały, że poczuliśmy zmęczenie mięśni, o których nie mieliśmy pojęcia, że w ogóle istnieją. Spokojnego przy przytrzymywaniu się pnia drzewa, oblazły małe mrówki i pogryzły. Ale na szczęście nie mocno i na swędzeniu się skończyło. 
To co nas dziwiło - to niewielka ilość zwierząt. Spotkaliśmy ogromne mrówki, miały ze 3 cm długości, trochę małych mówek, kilka jaszczurek i komarów. Ale żadnych dzikich zwierząt ani nawet ptaków! Może faktycznie ta Góra jest nawiedzona i zwierzęta nie chcą tam mieszkać?
Spotkaliśmy za to kilkunastu żołnierzy wspinających się do bazy na szczycie. Każdy z nich miał w ręce długą broń. Zapytałam trochę prowokacyjnie - czy tu aż tak niebezpiecznie, że tyle broni musi być - a oni - że owszem, bo zdarzają się tutaj ostrzały ze strony lokalnych terrorystów... 

Droga w dół dłużyła się niemiłosiernie, ale jakoś w końcu zeszliśmy. Była już godzina 16, gorąco, zmrok za półtorej godziny a ja całkiem wykończona. I wtedy zrozumieliśmy, jak to dobrze, że nie próbowaliśmy atakować drugiego szczytu. 

Po zejściu do wioski byliśmy tak przepoceni, że marzyliśmy o prysznicu. Zapytaliśmy o niego w sklepiku a tam nas zaprowadzili na tyły domu, gdzie w ciemnym pomieszczeniu stała beczka z wodą i malutki sedes. Ale i tak było spoko. Umyliśmy się, przebraliśmy w czyste ciuchy i poczuliśmy dużo lepiej. Następnie chcieliśmy złapać tricykl, który zabrałby nas do większego miasta. A tricyklowcy - jak na ironię - kompletnie nas ignorowali. W końcu złapaliśmy jakiegoś, ale zażądał takiej stawki, że nawet mnie - tak zmęczonej - nie przekonał.  Poszliśmy sobie, a po chwili zatrzymał się niejaki Filip - jadący na motorze z przyczepką bagażową, w której już kogoś wiózł. Nazwał nas swoimi przyjaciółmi i zapytał, czy nas gdzieś podrzucić. Spokojny załadował się na wózek, ja na tyle siedzenie motoru i ruszyliśmy. Filip był bardzo rozmowny (mimo słabego angielskiego). Trochę nie rozumiał, po co wchodziliśmy na górę. On mieszka obok całe życie, ale jakoś nie przyszło mu do głowy, żeby na nią wchodzić. Nie chciał od nas pieniędzy, tylko uścisk ręki. Ale ostatecznie przyjął parę pesos za większe zużycie paliwa. 

Potem już tylko jeepney i dotarliśmy do San Fernando - a tam próbowaliśmy złapać autobus do Manili. I było wiele radości - bo rozkładu nie było żadnego. Logiki też niewiele. Podjeżdżał autobus, ludzie się na niego rzucali. Kto się zmieścił ten jechał. My nie mamy takiej wprawy w pchaniu się, poza tym marzyliśmy o miejscach siedzących. W końcu udało nam się coś złapać. A siedzenia - jak zwykle - pokryte pokrowcami z folii. Ot, żeby spoceni ludzie nie wcierali potu w siedzenia, a że sami przez to pocą się jeszcze bardziej? A to od tego jest klimatyzacja - i tak po wejściu z upalnego dworca, w autobusie potraktowano nas powietrzem o temperaturze 17 stopni... 

Ostatecznie, szczęśliwi i zmęczeni dotarliśmy do domu.


Na zakończenie, coś od Spokojnego o mitologii związanej z górą Arayat.  Wyrasta ona dość samotnie z płaskiej równiny. I choć geologicznie jest to jeden masyw o dwóch szczytach rozdzielonych niewielką przęłęczą, to lokalni ludzie wierzą że są to dwie "zrośnięte" góry, zatem Arayat jest miejscem... wybranym. Świętym. Axis mundi, gdzie stykają się światy. Oczywiste jest więc, że jest z taką górą powiązanych mnóstwo wierzeń i mitów a nawet bogów. Według niektórych Arayat od dawna zamieszkiwana jest przez opiekuńczą ale i surową boską rodzinę Sinukuan.
 
Jeden z mitów, opowiada historię o Marii Sinukuan, jednej z trzech boskich córek, która opiekowała się ludźmi z okolicznych wiosek, dostarczając im żywność i wodę, zwłaszcza kiedy ludzie prosili o pomoc w ciężkich czasach. Jednak pewna rodzina była chciwa i choć zawsze dostawała to czego potrzebowała, to ciągle chciała więcej. Wzięła więc wóz zaprzężony w dwa bawoły i pojechała do lasu, poprosić Marię o owocę i mięso. Gdy owa rodzina odnalazła Marię Sinukuan, ta obdarowała ich tak ogromną ilością jedzenia, że aż się wóz uginał. Przestrzegła ich jednak, że w drodze powrotnej, nie wolno im już niczego więcej zerwać ani zebrać. Jednak wracając, krewniacy zaczęli rozmawiać o tym, że bogowie mają tak dużo zwierząt i owoców, że jeśli zerwą jeszcze kilka, na pewno nikt nie zauważy różnicy....

Kiedy tylko zerwali pierwszy owoc, wóz nagle stanął. Wszystkie dobra, które wieźli, zaczęły się zamieniać w kamienie i rozsypywać. Chciwcy zaczęli uciekać, ale drogę zastapiła im Maria i za karę zamieniła ich w świnie...

Po dziś dzień, lokalni ludzie uważają, że cokolwiek spożywczego znajdziemy na górze, można to tylko zjeść lub pozostawić, nie wolno zabierać ze sobą w niziny. Może dlatego lokalni zostawiają tam sporo śmieci, bojąc się zabrać je ze sobą?

Maria Sinukuan
Za:http://arayat2012.tripod.com/images/mariasinukuan.gif

O mitach (chcecie?), pewnie napiszemy jeszcze przy okazji wycieczki do Mount Pinatubo, która, choć daleko, jest ściśle związana z Mount Arayat, niczym dwa bieguny czy Yin i Yang...

niedziela, 28 grudnia 2014

Ostatni dzień

Trochę się to wszystko rozciągnęło,więc szybko kończymy,

Po powrocie z Ha Long, został nam tylko jeden dzień na zwiedzanie stolicy. 
Spokojny zamówił sobie okulary, ja aż żałuję, że też sobie nie zrobiłam - marki dowolne, ceny przyjemne. Pobiegaliśmy trochę w poszukiwaniu pamiątek, zwiedziliśmy muzeum kobiet, które głównie prezentowało stroje ślubne, rytuały związane z rodzeniem dzieci oraz ich rolą przedstawicielek płci pięknej czasie wojny wietnamskiej (wyróżniono te, które aktywnie walczyły w wojnie wietnamskiej, albo straciły w niej więcej niż pięcioro dzieci - i było ich niestety wiele).

Wietnamskim kobietom nie jest łatwo - ciężko pracują, trudniej im rozpocząć edukację, we wszystkim muszą się słuchać mężczyzny (ale jest kilka plemion matriarchalnych - gdzie to one dzierżą władzę). Dla kobiety niezwykle ważne jest małżeństwo i posiadanie dzieci - to jakby stanowi o jej jestestwie. I może być tak, że nawet po ślubie, jeśli para nie może doczekać się potomka, to uważane jest to za winę kobiety i mężczyzna może się z nią rozwieść i poszukać nowej żony. Takim rozwiedzionym kobietom szalenie trudno jest ułożyć sobie życie na nowo. 
Na szczęście jak to określiła znajoma Wietnamka - świat się zmienia - również dla kobiet.
Poniżej kilka zdjęć Wietnamek z uroczystego zakończenia roku szkolnego.

W stroju akademickim

W stroju codziennym

W tradycyjnym stroju wietnamskim 
Po wizycie w muzeum wietnamskim wybraliśmy się na kawę. Wietnam jest drugim co do wielkości producentem kawy. Oczywiście poprosiłam o kawę bez cukru i mleka. Oczywiście dostałam z dużą ilością cukru... Ale to nie koniec drobnych nieporozumień.W jakimś street food'zie z angielskim menu, zamówiliśmy kanapkę z łososiem. Otóż, ja tylko myślałam, że dostanę kanapkę. Dostałam to:

Czemu zatem nazywało się kanapką? Bo kosteczki miały 3 warstwy
Dolna i górna były jasne, a środkowa różowa.
I przy dużej dozie wyobraźni przypominało to przekrój kanapki...

Do tego luźna wariacja na temat sushi z warzywami - mniam mniam!
 i co ciekawe,
dano nam, białasom widelec, choć pałeczkami jadłoby się łatwiej..

Do tego zielona herbata z galaretką i mlekiem.
 I naleśnik w tle! Ależ to było dobre!

Poszliśmy również do Teatru Lalek na Wodzie - ponieważ jest to wietnamski ewenement. Typowa sala teatralna, scena zalana wodą, za nią dekoracje, (w których, do pasa w wodzie, ukrywają się osoby sterujące lalkami). Po bokach sceny orkiestra i śpiewaczki. Lalki są drewniane i ważą kilka kilogramów. Nauka ich płynnej obsługi trwa zazwyczaj kilka lat. 

Przedstawienie trwało godzinę. Wystawiane są 3 - 4 razy dziennie i bilety najlepiej kupić z kilkudniowym wyprzedzeniem. Poniżej - znaleziony w sieci - fragmenty przedstawienia. I o ile teraz z takiego zasobu korzystam chętnie, w czasie przedstawienia bardzo przeszkadzał nam tłum turystów, bardziej zainteresowany czy dobrze filmują niż tym, co faktycznie dzieje się na scenie...


Spokojnemu podobała się muzyka, zaś występ lalek niekoniecznie. Mi zupełnie odwrotnie...

Spakowani, smutni, że to już koniec wycieczki, udaliśmy się na lotnisko. Byliśmy 2,5 h przed odlotem. Ale już wtedy kolejka do odprawy bagażowej ogromna. Staliśmy tam prawie 2h. Po czym podchodzi do nas Pani z obsługi, poprosiła nas o paszporty i zapytała:
- a macie państwo bilety potwierdzające wylot z Filipin?
- nie. Nie mamy, nie potrzebujemy, ponieważ mamy już odpowiednie wizy. 
- ojej, ojej, to ja muszę po kierownika. 

Przyszedł kierownik:
- według nas państwa wizy nie są odpowiednie, więc albo państwo nie wylecą, albo zapłacą po 1000 euro kary albo kupią sobie u kolegi obok bilety wylotowe z Filipin....
- ale..?
- takie przepisy.
- ale już lataliśmy do Filipin i tam przy tej wizie nikt się tego nie sprawdza! Nie wymagają tego!
- ale my wymagamy. 
- aha. 

Udaliśmy się do Vietnam Airlines, tam pan kierownik pomógł nam kupić bilety które można zwrócić, zapisał dokładnie, jak o taką refundację się ubiegać. Potem biegiem do odprawy. Zostało nam pół godziny do odlotu, a my dopiero oddawaliśmy bagaże. Następnie podeszliśmy do kontroli bagażu podręcznego. Zauważyłam, że obok stoją wietnamskie kapelusze, takie jaki właśnie miałam na głowie, - ale była opatrzone wielkim dopiskiem, że tego przewozić na pokładzie nie wolno. Ale ja nie miałam wyboru a obsługa przysypiała. Wsadziłam kapelusz do maszyny prześwietlającej, przeszłam przez wykrywacz metalu, wsadziłam ręce do maszyny od drugiej strony, bo kapelusz się oczywiście zaklinował, wyjęłam, bezczelnie włożyłam na głowę i poszłam dalej. A Spokojny wniósł dwie butelki po 300 ml z wodą, choć przecież nie wolno... 

Na szczęście start samolotu był trochę opóźniony ze względu na te nieszczęsne kolejki do odprawy bagażowej, tak więc spokojnie zdążyliśmy. Wylądowaliśmy na Filipinach a tam oczywiście nikt o bilety wylotowe nie pytał, bo przecież mamy dobre wizy...

Ale mimo tej przykrej niespodzianki na lotnisku, jesteśmy Wietnamem zachwyceni. Jego szalonym ruchem drogowym, pogodnymi ludźmi, przepiękną przyrodą i ich umiejętnością dbania o nią (w przeciwieństwie do Filipin), staruszkami ćwiczącymi o świcie, zupką pho, jedzeniem  a przede wszystkim nadzieją, jaka była w tych ludziach - że mimo, że taki ustrój, że czasem bardzo biednie - to w ludziach była nadzieja i energia. Nawet gdy Spokojny któregoś wieczoru wędrował po biednej, nieturystycznej dzielnicy, widział, że ludzie pracują, krzątają się wokoło. Widział, że jest im ciężko, ale nie poddawali się. 
Cóż za odmiana po Manili, w której tak często wieje beznadzieją, w których w biednych dzielnicach, ludzie godzinami siedzą na ulicach i nic...

piątek, 26 grudnia 2014

Ciekawostki wietnamskie

- w Hanoi spotykaliśmy mnóstwo sieci wi-fi, zwłaszcza w części turystycznej, telefon wykrywał minimum kilka (zazwyczaj kilkanaście) sieci, ale wszystkie całkiem dobrze zabezpieczone. Dlaczego? Otóż na niektóre strony w Wietnamie wchodzić nie wolno, bo za takie wejście można narazić się na spore kłopoty. Dlatego sieci wi-fi są od razu dobrze zabezpieczane, po to by nikt niepowołany z danej sieci nie wchodził na niedozwolone strony sprowadzając na jej właściciela kłopoty.

- Wiele domów jest karykaturalnie wąskich i wysokich - ale takie działki są przydzielane. Domy są małe i zatłoczone ale Wietnamczycy lubią duże przestrzenie - dlatego montują wysokie i duże okna - które doświetlają i optycznie powiększają pomieszczenia.


- bidetki są w Wietnamie bardziej popularne niż papier toaletowy. Były absolutnie w każdej toalecie jaką odwiedziłam (również w pociągu), były nawet tam, gdzie zwyczajnego papieru nie było

- mimo, że może je czasem jadają, to i tak psy i koty, które spotkaliśmy w Wietnamie były dużo bardziej zadbane niż te filipińskie.

- W Wietnamie czuliśmy się dużo bezpieczniej niż w Manili, nawet w gorszych dzielnicach Hanoi. Nie miałam oporów by spacerować sama po ciemku. Nie wzbudzaliśmy też takiego zainteresowania wśród lokalnych mieszkańców.

- Nie ma koszy na śmieci. Wszelkie odpadki zostawia się w torbach w rynsztokach, a co kilka godzin przejeżdża Pani Sprzątająca i je zbiera i zmiata do kubła. Na początku było to dla nas dziwne,  śmieci zostawiać na ulicy,potem nauczyliśmy się"dorzucać".
.
- Często dzieci i zwierzaki, zwłaszcza na wsi, bawią się przy drodze, zupełnie nie zrażone szalonym ruchem drogowym.

- Mgła wcale nie oznacza, że należy włączyć w motocyklu światła, albo nie korzystać z długich...

- Nagrobki obkładane są kafelkami

- Każdy turysta musi być zgłoszony w najbliższej jednostce policji, zajmują się tym przede wszystkim hotele.

- Chleb - wygląda jak nasze pszenne półbagietki (nadmuchane, ale i tak lepsze od filipińskiego słodkiego chleba tostowego)

- Wietnamczycy nie produkują własnego nabiału, przez co mleka i jogurty (tak jak na Filipinach) sprowadzane są z zagranicy i przez to drogie (chyba, że za nabiał uznamy tofu).

Serek topiony zabezpieczony przed kradzieżą

- Typowe wietnamskie kapelusze (te w kształcie płaskiego stożka) są używane tak do ochrony przed deszczem i słońcem, jak i do zbierania deszczówki do gotowania.

- IKEA cieszy się w Wietnamie popularnością ze względu na...supermocne i pakowne torby (te niebieskie), w których można przewozić sporo towarów na rowerze lub skuterze.

- najpopularniejszym wietnamskim nazwiskiem jest Nguen (ponad 36 milionów ludzi je nosi na całym świecie), ale i tak jest mało popularne w porównaniu do chińskich Li (pisane często Lee) oraz Zhang - każde noszone przez ponad 100 milionów ludzi na świecie.

- w niektórych butelkach z winem ryżowym, można znaleźć nieduże węże lub skorpiony (alkohol dezaktywuje ich jad),a Wietnamczycy wierzą, że spożycie takiego wina przyniesie zdrowie i szczęście...

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Fascynacja

To co nas zafascynowało w Wietnamie, to nie tylko ludzie, przyroda i jedzenie. To również ruch drogowy i kierowcy skuterów/rowerów - którzy nie mieli żadnych ograniczeń. Nie czuli się ograniczeni ani przepisami ruchu drogowego, ani grawitacją, ani zdrowym rozsądkiem. 

I tak - widzieliśmy skutery/rowery obładowane setkami jajek, tysiącami bułek, 6 osobową rodziną, kuchnią obwoźną, koszami kwiatów, setkami pamiątek, owoców, ubrań, żywymi zwierzętami, kilkoma dywanami... rodzaj bagażu nie miał znaczenia, pojemność nie miała znaczenia. Nie było takiej rzeczy, której nie dałoby się przewieźć na dwóch kółkach. Wow!

Pamiątki

Za:http://www.travelettes.net/the-infamous-scooters-of-vietnam/

Za:http://www.hanoiscootertour.com/2hours_city_street_food_scooters_tour.html

Za:http://www.hardaker.co.za/vietnam-bikes.htm
Chętnym zobaczyć więcej - polecam: www.hardaker.co.za/vietnam-bikes.htm

I bez problemu kierowcy lawirowali pomiędzy innymi obładowanymi skuterami. 
I w ten tłum skuterów, dorzućmy kilka taksówek, sporo wietnamskich pieszych i średnio ogarniających to zamieszanie turystów, którzy nie wiedzą, jak przejść przez jezdnię. I to działa. Jak? Nadal nie wiem i nadal mnie to fascynuje. 




I co chwilę ktoś trąbi - z różnych powodów. Trąbnięcie lub mruganie długimi światłami może oznaczać,m.in.:
  • cześć!
  • przesuń się,
  • stój,
  • uwaga, jadę z prawej,
  • uwaga, jadę z lewej,
  • uwagę, będę wyprzedzać,
  • uwaga, będę z prawego pasa skręcać w lewo,
  • uwaga, będę ignorował światła drogowe, 
  • po prostu wiedz, że tu jestem,
  • nie wyprzedzaj,
  • dziękuję.
za to nie wiele było, (jak nam się wydaje, bo czasem naprawdę trudno zgadnąć!) typowo polskiego trąbienia - czyli "jak jeździsz, sieroto!". Już prędzej, "jak przechodzisz, turysto!"  (parę razy mi się dostało). Dobrze, że mieliśmy trening w Manili, bez tego, byłoby czasem naprawdę trudno.

Samochodów jest niewiele - głównie taksówki. A to dlatego, że samochody są tam bardzo drogie, traktowane jako dobra luksusowe. Władza tak wysoko je opodatkowała, że prawie nikogo na nie nie stać.

piątek, 19 grudnia 2014

Ha Long

Wróciliśmy z gór nocnym pociągiem do Ha Noi. Wysiedliśmy na dworcu i rzuciła się na nas gromada taksówkarzy. Uciekliśmy. Spojrzeliśmy na mapę i stwierdzamy, że do hostelu nie mamy tak daleko, bagaży prawie wcale, więc może się przejdziemy piechotą. Było jeszcze ciemno, koło 5 rano, ale miasto zaczynało już się budzić. Trochę nam nie pasowało na naszej szczątkowej mapie to, co widzieliśmy na około, dlatego zaczęliśmy pytać lokalnych o drogę. I każdy wskazywał inny kierunek. Pobłądziliśmy jeszcze trochę i poddaliśmy się. Złapaliśmy taksówkę, która po kilku minutach zawiozła nas w znajome rejony. Wysiedliśmy, bo zaczynało już świtać i chcieliśmy poobserwować wietnamski poranek. Tym sposobem mogliśmy obserwować, jak w knajpkach przygotowują jedzenie na śniadanie, ruszają pierwsze skuterki i jak ludzie się gimnastykują. To był doprawdy cieszący oczy widok - w parku i na chodnikach grupki staruszek i staruszków sobie ćwiczyły. Ktoś się rozciągał, ktoś robił przysiady albo wymachy rąk. W ciszy lub z relaksacyjną muzyką z przenośnego radia. Od czasu do czasu przebiegał wśród nich jakiś młodzieniec w sportowym stroju i słuchawkami na uszach. 

Wróciliśmy do hostelu, gdzie mogliśmy wziąć prysznic w normalnych warunkach, zjedliśmy śniadanie i zaraz podjechał pod nas autobusik - tym razem jechaliśmy do zatoki Ha Long. 

W środku autobusu młoda wietnamska przewodniczka Nana i grupa 14 studentów z Europy. Byliśmy najstarsi! Nana mówiła z bardzo wyraźnym wietnamskim akcentem, więc niejednokrotnie musieliśmy domyślać się znaczenia jej słów: Eter ju łil bi kaking! - co znaczyło, że potem będziemy pływać kajakami...

Ale zanim dotarliśmy do zatoki, nasz autobusik zatrzymał się w gigantycznym centrum z pamiątkami - część z nich była wykonywana przez osoby niepełnosprawne, można również było obserwować proces powstawiania większości pamiątek. Szczególne wrażenie robiły rzeźby z kamienia a zwłaszcza ich ilość (kilka nawet było ładnych).


Takie nawożenie turystów jest tam normalne i po drodze mijaliśmy kilka takich miejsc, w drodze powrotnej też jedno odwiedziliśmy. Nie przekonani do zakupów ruszyliśmy dalej - tym razem do sklepu z perłami. Tam dowiedzieliśmy się jakie są rodzaje pereł, jak powstają i jak odróżnić prawdziwe od fałszywych. Aby odróżnić słabą podróbkę od dobrej lub oryginału wystarczy podgrzać perłę zapalniczką. Kiepska imitacja się spali. Dobra podróbka lub prawdziwa perła pozostaną bez zmian. Odróżnienie prawdziwej perły od wysokiej jakościowo imitacji jest już bardziej skomplikowane i nam bez podpowiedzi nie udało się dokonać prawidłowych rozróżnień. Oczywiście od razu oferowano zakup pereł oraz kremów z pereł - dobrych na wszystko. 

Ostatecznie, po 4 godzinach jazdy (gdy to tylko 170 km) dotarliśmy do zatoki Ha Long - z wietnamskiego - lądujący smok, Zatoka obejmuję powierzchnię ok 1 500 km2 i 1 900 skalistych wysepek. 

Tam  przesiedliśmy się na stateczek i wyruszyliśmy w rejs - podziwiać cuda natury.

Pocztówkowy widok na Ha Long
My niestety nie mogliśmy liczyć na tak piękną pogodę

Za: http://joshi-spa.jp/141816/picturesque-sea-landscape-ha-long-bay-vietnam


Nasz stateczek miał osiem 2-osobowych, gościnnych pokoi z łazienkami, jadalnię z barkiem, taras na dachu oraz pomieszczenia dla obsługi, kuchnię itd. Przy stateczku pływała cały czas mała barka, na którą się przesiadaliśmy, gdy dopływaliśmy do jakiejś przystani.

"nasz" statek i pochmurna pogoda w tle
Było w Ha Long chłodno, wietrznie i pochmurnie. Ale i tak nie umniejszyło to wrażenia jakie na nas wywarła zatoka. Przepiękna. Setki ogromnych skał wstających spod wody, porośniętych roślinnością gdzie to tylko możliwe, liczne endemity. Nam udało się też zaobserwować małpy (rezusy?) i ogromne ptaki drapieżne.

Za:http://hanoitohalong.com/halong-tours/halong-sapa-tour-packages/halong-sapa-tour-4-days-3-nights-by-bus

Moglibyśmy tam pływać godzinami, ale nasz krótki pobyt pełen był dodatkowych atrakcji a przede wszystkim posiłków. Jedzenia było bardzo dużo, prawie jak na polskich weselach. Spokojny też miał dobrze, bo dostawał dodatkowy wege-obiad. I po każdym posiłku zostawało 60 - 70% jedzenia.  I wszystko było wyrzucane.... Bardzo to był smutny widok. W ankiecie dla organizatora opisaliśmy nasze oburzenie, ale pewnie i tak to nic nie zmieni.

Nasi współtowarzysze byli dość rozbrykani i głośni więc staraliśmy się trochę izolować, np. na tarasie - gdzie było zimno, ale spokojniej.

I z ciekawostek - na linie przy maszcie wsiała mała polska flaga!  Jak to zobaczyli Portugalczycy, to zaraz powiesili swoją - większą i wyżej - prężąc zabawnie muskuły, że oni są lepsi, ale ostatecznie oni flagę zabrali a nasza została - więc musieli ostatecznie uznać wyższość Polski - ot takie studenckie zabawy. Nie zintegrowaliśmy się mocno, ale też nikt na szczęście do niczego nikogo nie zmuszał.

Po kilku godzinach pierwsza przerwa - poszliśmy zwiedzać jaskinie Sung Sot - co oznacza Zachwycająca/Zaskakująca Jaskinia - i faktycznie taka była. 10 000 m2 powierzchni, do 30 m wysokości, setki stalagmitów i stalaktytów. Kolorowe podświetlenie tworzyło bajkową atmosferę.

Za:http://www.ctsscs.com/destination/vietnam/photo-32/

Za:http://www.all-free-photos.com/images/grottes/PI45795-hr.jpg
Jedyne na co moglibyśmy tam ponarzekać, to brak czasu - wszędzie byliśmy gnani - aby zobaczyć jak najwięcej - ale przez to nie mogliśmy nacieszyć oczu takim widokiem, przystanąć, podziwiać. No ale to też nasza wina - sami wybraliśmy wycieczkę z programem wypełnionym po brzegi.

Po zwiedzaniu jaskini czas na kaking! Czyli kajaki. Mieliśmy świetną zabawę w przepięknej scenerii - a przepływanie przez naturalny tunel pod skałami - coś fantastycznego. Było to też miejsce licznych kraks - bo zamiast patrzeć przed siebie i sterować kajakiem wszyscy podziwiali widoki. - Bo oczywiście jak się łatwo domyślić, wszędzie było tłoczno - dużo statków, dużo kajaków, dużo turystów. I praktycznie same białasy. Sezon na wietnamskich turystów dopiero za pół roku.



Wróciliśmy na statek. Kolacja. W jadalni szykowała się impreza integracyjna, ale uciekliśmy do naszego pokoju. Marzyliśmy o tym, by podziwiać gwiazdy, ale było zbyt pochmurno. Wcześnie rano pobudka, bo śniadanie już o 7. Potem przewodniczka zapowiedziała wycieczkę na górę na Wyspie Małp. Zastanawiałam się, czy nasze zwyczaje buty się nadają, co ze sobą zabrać itd. Po czym spojrzałam, że studenci założyli na nogi japonki, wzieli aparat w rękę i już.. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy góra jest górą...

Podpłynęliśmy. Nie wiemy, jak wysoka była góra, za to policzyłam, że na szczyt prowadziło 397 kamiennych stopni. Czyli weszliśmy na szczyt w kilka minut.

Widok z Wyspy Małp
Na całe szczęście byliśmy tam wcześnie rano, bo właśnie zaczynały się zbliżać kolejne stateczki wypełnione turystami.A szczyt - mógł pomieścić maksymalnie 8 osób. Schodząc zboczyliśmy w nowo budowaną ścieżkę,która prowadziła do kolejnych przystani. Tam było cicho, spokojnie i tylko pojedynczy turyści. Nie umiemy sobie wyobrazić, jak tłoczno tam musi być latem na głównym szlaku.
Wróciliśmy na łódkę, gdzie uczyliśmy się robić wietnamskie roladki z papieru ryżowego z nadzieniem z wieprzowiny i dodatków (albo samych dodatków w wersji wege). I jeszcze tylko lunch i nasza wycieczka zmierzała do końca. Czuliśmy ogromny niedosyt. Chcielibyśmy być tam dłużej....


Jeszcze tylko powrót przez gromadę narzucających się sprzedawców pamiątek i wróciliśmy do Ha Noi.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Sa Pa

Na wstępnie mała uwaga. Nie mamy zdjęć z podróży w góry – w sumie nie specjalnie mamy jakiekolwiek zdjęcia z Wietnamu od tego czasu (tylko kilka zrobionych kamerą lub telefonem), gdyż podczas powrotu do Hanoi nasz aparat fotograficzny, z czyjąś pomocą, dostał nóżek i uciekł… straciliśmy aparat, a tym samym zdjęcia. :( Więc, aby zobrazować Wam co nieco, skorzystałam ze zdjęć innych.

Nasza podróż w góry Hoàng Liên Sơn zaczęła się w nocnym pociągu. Musieliśmy pokonać 350 km, żeby dostać się do Lào Cai a następnie busem do turystycznej stolicy gór – Sa Pa. Pociąg dość podobny do polskiego nocnego pociągu PKP, za to tory były w trochę gorszym stanie, bo momentami mocno bujało. Aż się Spokojny zastanawiał, czy pociąg nie wypadnie z szyn. Ja w tym czasie na szczęście już spałam… :)

Pociąg był wypełniony turystami – wszak Sa Pa to niezwykle popularne turystycznie miejsce. Wszystkie biura podróży i ho(s)tele, które odwiedziliśmy, oferowały wycieczki właśnie tam i do zatoki Ha Long. Najczęściej wykupuje się od razu zorganizowaną wycieczkę – gdzie wszystko jest już z góry zaplanowane. My również skorzystaliśmy z tej opcji – bo mimo, że była istotnie droższa od samodzielnej podróży, to szkoda nam było czasu na ogarnianie jej samemu, poszukiwanie przewodników, załatwianie gdzieś biletów na busa itd. Zwłaszcza, że mieliśmy wrażenie, że cały ten turystyczny biznes opiera się właśnie na gotowych wycieczkach. My wybraliśmy wersję – hard trekking – czyli najtrudniejszą.

Ale wracając do tematu. Wysiedliśmy na dworcu, a tam – tłum ludzi z karteczkami – oczekujący na różne grupy turystów. Oj, było tłoczno! Znaleźliśmy naszego kierowcę i po półgodzinie oczekiwania na jakiś innych pasażerów, ruszyliśmy busem do Sa Pa. Droga przepiękna, kręta, wąska, stroma. Kierowca – azjatyckim zwyczajem, trąbił przed zakrętami i … nie przejmował się niczym więcej (czyli np. jechaniem przeciwnym pasem drogi, ścinaniem zakrętów czy nadmierną prędkością).

Niestety oprócz tego, że w górach było zimno (choć akurat po Filipinach to całkiem przyjemna odmiana), ale i bardzo mgliście. Przepiękne widoki pojawiały się rzadko.

Latem tam jest tak pięknie!
Za:http://thamquandulichsapa.wordpress.com/2014/06/21/bo-anh-tuyet-dep-ve-sapa/

Albo tak!
Za:http://yolotravel.com.vn/du-lich-trong-nuoc/du-lich-mien-bac/du-lich-sapa
W Sa Pa – czekała na nas przewodniczka – Mailie – która mieszka razem z rodziną w drewnianej chacie w górach, a obecnie oprowadza turystów po okolicy i nocuje ich w swoim domu, umożliwiając obserwowanie z bliska – jak żyją lokalni mieszkańcy. Mailie ubrana była w tradycyjny strój – i, z tego co widzieliśmy, lokalni chętnie i bardzo dumnie nosili swoje tradycyjne ubrania (również tak zwyczajnie, na co dzień). Ponieważ w górach mieszka kilka plemion, a każde z nich ma własną kolorystykę strojów – tamtejsze targowiska i ulice wyglądały niezwykle barwnie.


Po śniadaniu w małej knajpce i ogrzaniu się przy kominku przewodniczka zapytała nas grzecznie, czy chcemy sobie wypożyczyć buty. Buty? Jakie buty? – Mieliśmy na nogach nowe, dobre jakościowo, wodoodporne buty górskie. Mailie spojrzała na nie z powątpiewaniem i zaproponowała kalosze. Mimo to odmówiliśmy, zwłaszcza, że nie padało. Od razu przed oczami miałam miliony grzybów i bakterii i innych świństw, które na pewno były w tych, noszonych wcześniej przez masę turystów wypożyczanych kaloszach…

Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Najpierw odwiedziliśmy lokalne targowisko – a na nim przede wszystkim zwyczajne ubrania i mnóstwo podróbek znanych marek. Na pierwszy rzut oka nic ciekawego. Aż znaleźliśmy stoisko z zębami.


Można sobie było kupić zęby pojedynczo albo grupowo. Białe, albo czarne (w niektórych plemionach taka moda).
Po przeciskaniu się między straganami wyszliśmy w góry - góry poprzecinane tarasami ryżowymi.

"Za naszych czasów" było zimowo i mgliście.
Za:http://ahungrymantravels.blogspot.com/2011/02/sapa-sapa-sapa.html
Pola nie były jeszcze obsadzone, czekały na przeoranie (oczywiście przez bawoły, żaden traktor nie miałby możliwości tam wjechać) i zalanie. Mimo, że przez większość czasu wszystko pokrywała mgła, te nieliczne momenty, gdy widzieliśmy liczne tarasy – podziwialiśmy wyjątkowo zachłannie i szczegółowo.

Sa Pa leży na wysokości ok 1600 m n.p.m. Poszczególne góry nie mają swoich nazw (tylko nieliczne), a najwyższy szczyt Fan Si Pan przekraczał 3140 m. n.p.m. Natomiast mieszkająca tam przez całe życie, nasza przewodniczka, nie umiała nam powiedzieć, jaka jest wysokość tych gór.

Po drodze dołączyły do nas dwie kobiety, które wcześniej też były na targu. Również ubrane w tradycyjne stroje, miały na plecach bambusowe kosze pełne zakupów i pamiątek – bo przecież zawsze można po drodze spotkać turystów – takich jak my, i im coś sprzedać. Szły z nami przez większość drogi i niejednokrotnie wybawiały mnie z opresji. Dlaczego?

Bo szlak, to nie był szlak – to były połacie mokrej, śliskiej, oblepiającej wszystko gliny. Nasze buty były natychmiast całkowicie nią pokryte. Nogawki również. Wtedy zrozumieliśmy dlaczego tak zachęcano nas do wypożyczenia kaloszy…

Tak....szczęśliwi Ci, co kalosze mieli..
Za:http://acoupletravelers.com/trekking-with-sapa-sisters/
Nie bardzo umieliśmy się po takiej glinie poruszać. Mieliśmy wrażenie, że chce ona pożreć nasze buty, dlatego musieliśmy je bardzo mocno zawiązać. Ślizgaliśmy się co chwilę. Z pomocą przyszły mi owe spotkane po drodze kobiety. Przez większość czasu trzymały mnie za rękę albo i obie ręce. Czułam się jak mocno nieporadna inwalidka. Gdyby nie one – chyba bym w tej glinie utonęła na dobre. A one chodziły po tej glinie jak po betonie – bez żadnego zawahania, bez żadnych problemów. Ależ musiały mieć z nas ubaw! J

Początkowo Spokojnemu też pomagały, ale gdy dowiedziały się od nas, że jeszcze nie jesteśmy małżeństwem (czemu, do licha, się przyznaliśmy?) okazał się być persona non grata i mógł co najwyżej liczyć na podpieranie się na kiju. A moje towarzyszki bardzo wypytywały mnie, jak to z tym Spokojnym jest – mąż czy nie mąż? I co on właściwie przy mnie robi? Idea narzeczeństwa była im zupełnie obca.

Plan wycieczki nie przewidywał przebycia dużych odległości (przeszliśmy może 10 kilometrów) ani bardzo dużych różnic w wysokościach (kilkaset metrów różnicy) – zatem to nie było wyzwaniem. Prawdziwym problemem była glina i mniej bądź bardziej udane próby utrzymania równowagi. Spokojny po przejażdżce po mokrej mazi, stwierdził po chwili – hmm, ależ ta glina wygładziła moją skórę! Toż to darmowe spa! :)  Było wtedy wiele radości.

Zwłaszcza, że w międzyczasie spotkaliśmy ładną, młodą kobietę, w butach na wysokim obcasie, obładowaną siatkami - która jechała pod górę na skuterze. JAK?! W pewnym momencie i ona się zakopała w glinie. Spokojny przyszedł jej z pomocą, co wywołało duże zdziwienie u naszych towarzyszek.

Nasza przewodniczka zapewniała, że lubi swoją pracę, ale wyraźnie było widać, że nie do końca podoba jej się sprzedawanie prywatności. Tłumaczyła, że w ten sposób zarabia na życie – i na budowę swojego domu (dla siebie, męża i synka) – do którego nie pozwoli wejść ciekawskim turystom. Nie była również rozmowna. Odpowiadała na zadawane pytania – ale nic poza tym. Zarówno podczas spaceru, jak i w domu jej matki (gdzie nocowaliśmy) czuliśmy się trochę jak intruzi, którzy za swoje dolary kupili jej prywatność (choć za jej oczywistą zgodą). Za to z podziwem obserwowałam dumę z ich tożsamości, kultury, sposobu życia.

Po drodze zatrzymaliśmy się w „restauracji” na lunch – dostaliśmy ogromne porcje ryżu z warzywami i rozgrzewającą herbatę imbirową. Podczas posiłku spotkaliśmy kilkunastu innych turystów, którzy wybrali mniej trudne trasy (np. nie przechodzili przez krawędzie pól ryżowych) i cieszyli się tylko średnim stopniem „zaglinienia”. 

Tam również rozstały się z nami moje dwie towarzyszki. Oczywiście oferowały kupno pamiątek. Wybrałam dwie ręcznie wyszywane torby, przepłacając straszliwie. Ale to była moja forma podziękowania za ich pomocną dłoń – w efekcie wszystkie byłyśmy zadowolone. (Zwłaszcza, że ja kupowałam – a Spokojny płacił…).


Po lunchu szliśmy już nieco lepszą drogą a mgła ustępowała. Przed nami rozpościerały się widoki na góry i setki tarasów ryżowych. Widoki zapierające dech w piersiach. Coś przepięknego. W międzyczasie przewodniczka zabrała nas na herbatę do domu swojej siostry, gdzie oczywiście mogliśmy kupić pamiątki (w tym miniaturkę Wieży Eiffla). Dom był malutki – jedna izba + kuchnia. Drewniane ściany, betonowa podłoga, zegar bez baterii, kilka prostych sprzętów kuchennych i wielki ekran LCD Samsunga… Ot, świat zmienia się wszędzie. Napiliśmy się z małych czarek zielonej herbaty, kupiliśmy kilka drobiazgów i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Mieliśmy również okazję wejść na podwórze lokalnej szkoły. Budynki były zdecydowanie najbardziej kolorowe w okolicy. W każdej klasie przy tablicy wisiał portret Ho Chi Minh’a. Spotkaliśmy tam trójkę dzieciaków, które się z nami wygłupiały i rozrabiały. Co było miłe – bo w tamtych okolicach – ludzie, którzy nie mieli szansy na nas zarobić (np. inni przechodnie) zupełnie nas ignorowali.

Po kolejnych 2 godzinach marszu i doszliśmy do stromej i straszliwe śliskiej ścieżki. Na jej końcu stał dom rodzinny naszej przewodniczki i cel tej podróży. Po męczącym wdrapywaniu się na górę (ale obyło się bez glinozjazdu) doszliśmy do dużej drewnianej chaty bez okien. Po obejściu biegały owłosione czarne świnki, kury i koty. W środku spotkaliśmy matkę Mailie oraz kilkoro dzieci. Wnętrze budynku było ciemne, rozświetlało je tylko kilka ognisk, palonych zwyczajnie na betonowej podłodze. W środku, choć przestronnym, wydzielono raptem dwa pomieszczenia - jedno dla gości, drugie do kąpieli. Pokazano nam pokój, w którym mieliśmy spać – podłużny, ciemny i zimny – oświetlony przez światło wpadające przez liczne dziury w ścianach. Na szczęście była tam jedna żarówka, więc mogliśmy troszkę rozświetlić pokój. Prąd mieli już od 6 lat!. Ale zamiast w żarówki we wszystkich pomieszczeniach, gospodarze zainwestowali w telewizor i wieczorem oglądali jakąś telenowelę. Najbardziej zaskoczyło nas jednak to, że 3 letni synek przewodniczki biegał po tej okropnie zimnej, betonowej podłodze zupełnie boso. I nie wyglądał na niezadowolonego…

Mieliśmy trochę wolnego czasu i niedosyt widoków, więc poszliśmy na spacer po okolicy. Pogoda się poprawiła, mgła ustąpiła całkowicie, zatem mogliśmy cieszyć oczy. 

Ależ wtedy było pięknie!
Za:http://acoupletravelers.com/trekking-with-sapa-sisters/

Ale ponieważ zbliżał się zmrok to zaczęłam panikować, że będziemy wracać po ciemku – co uważałam za zadanie niewykonalne, więc żwawo wracaliśmy do chaty. Tam czekała już na nas cała dziesięcioosobowa rodzina z kolacją. Niestety – tylko przewodniczka mówiła po angielsku. Jedliśmy ryż, gotowane warzywa, kawałki kurczaka i tofu. Bardzo smaczne i pożywne. Mąż Mailii częstował nas bimbrem z ryżu i prymitywną fajką wodną. Reszta rodziny zupełnie nas ignorowała – wszak miała wizyty turystów prawie codziennie i zdążyła się już przyzwyczaić. 

Po kolacji zaproponowano nam ziołową kąpiel w beczce. Przez 2 godziny gotuje się wywar z ziół w kotle nad ogniskiem a następnie przelewa do beczki uzupełniając gorącą wodą prawie do pełna i wsadza tam turystę. Spokojny chętnie przyjął propozycję. Ja odmówiłam – co nie zostało zbyt łatwo przyjęte przez gospodarzy. Wywar pachniał bardzo intensywnie, miał ciemnobrązowy kolor i według gospodyni pomagał absolutnie na wszystko. Spokojnemu całkiem się taka kąpiel spodobała, aczkolwiek nie poczuł żadnych właściwości uzdrawiających – a raczej moczopędne..

Potem zdecydowaliśmy się, że już się położymy. Ponieważ noc była zimna przykryliśmy się dwoma kołdrami i dwoma kocami i zamiast jeszcze coś sobie poczytać, o 19.00 już zasnęliśmy…

Wstaliśmy rano wyspani i gotowi na nowe przygody. Ugrzaliśmy się przy ognisku. Na śniadanie dostaliśmy naleśniki z bananami i zieloną herbatę. Po posiłku ruszyliśmy w dalszą drogę. W ten wilgotny i mglisty poranek glina była śliska i mokra. Znów lawirowaliśmy na krawędzi równowagi. Na pytanie Spokojnego, dlaczego nie wyłożą tych ścieżek bambusem, drewnem czy kamieniami, przewodniczka zapytała z rozbrajającą szczerością: Ale po co? - Gdy się chodzi po czymś takim od małego, to można się tego nauczyć. Spotykaliśmy dzieci idące do szkoły, w kaloszach albo sandałkach i również dla nich glina nie była najmniejszym problemem. 

W napotkanym sklepiku kobieta przygotowała dla nas lunch – smażony makaron z lokalnymi warzywami. Sam sklep również był interesujący – w jednej izbie były półki z produktami, stół, aneks kuchenny i wielkie łóżko a nad nim telewizor, który wyświetlał wietnamską telenowelę. (Mimo, że bohaterowie mówili po wietnamsku, fabuła była tak banalna, że doskonale ją rozumieliśmy). Ogrzaliśmy się trochę przy ognisku, zobaczyliśmy jak gospodyni zmywała szklanki po naszej herbacie (nalała wody z beczki do pierwszej szklanki, przelała do drugiej, potem trzeciej, znów nabrała wody z beczki, polała szklanki z zewnątrz i uznała je już za umyte...). 

Ruszyliśmy dalej. Po kilku godzinach marszu dotarliśmy do asfaltowej drogi. Mailie weszła do strumienia i obmyła swoje kalosze – (my byliśmy tak upaprani, że nic już by nam nie pomogło) i złapała busa, który zawiózł nas z powrotem do Sa Pa. Tam przebraliśmy się, wpadliśmy na chwilę na lokalne targowisko, kupiliśmy parę drobiazgów i smakołyków, pożegnaliśmy się z naszą przewodniczką i ruszyliśmy w drogę powrotną do Lào Cai.

Znów droga była baaardzo mglista (widoczność kilkanaście metrów), ale na lokalnych kierowcach nie robiło to najmniejszego wrażenia i ku naszemu ogromnemu zdziwieniu nadal jeździli bez włączonych świateł.

Z okien busa widzieliśmy, jak młoda kobieta pracuje przy budowie drogi i łopatą przerzuca sterty kamieni, a emanowała od niej duma.

W Lào Cai musieliśmy wymienić nasze vouchery na bilety kolejowe, zjedliśmy drobną kolację, zostaliśmy pozbawieni aparatu, ale… dostaliśmy Kindle’a w prezencie. A było to tak: Spokojny poszedł uregulować rachunek za kolację, podszedł do baru i zauważył, że na półce leżał rozładowany Kindle. Zapytał zatem, jak im się z urządzenia korzysta i co czytają. Kelnerka zrobiła wielkie oczy i zapytała:
– To Ty wiesz co to jest?!
– Tak, czytnik książek, trzeba naładować i można na tym książki czytać.
– A wiesz jak to naładować? – wtrącił się jakiś mężczyzna wyżej postawiony w restauracyjnej hierarchii
- No tak, kabelkiem z microUSB…
- A masz taki kabel?
- Mam.
- To weź sobie to coś. Ktoś to tu kiedyś zgubił, nikt się nie po to zgłosił, a my i tak nie wiemy, co z tym zrobić.

Spokojny obiecał sobie, że jeśli Kindle będzie zarejestrowany na konkretną osobę, to spróbujemy znaleźć właściciela. Ale niestety, udało nam się tylko znaleźć informację, że właścicielem był niejaki Collin, który czyta książki o aeronautyce w języku angielskim, a urządzenie nie było zarejestrowane w Amazonie. Z takim łupem wróciliśmy na stację kolejową, zapakowaliśmy się do pociągu wypełnionego turystami i kontemplując wspomnienia wracaliśmy do stolicy. 

niedziela, 14 grudnia 2014

Hanoi

     Następnego dnia byliśmy umówieni z dwójka wietnamskich studentów: Emily i Richardem, którzy mieli nas oprowadzić po mieście. Jako przewodnicy po zabytkach byli raczej kiepscy, ale za to opowiedzieli nam o tym jak żyją, czym się zajmują i przejmują itd. 

Mówili o tym, jak ciężko znaleźć pracę po studiach, że na uczelniach uczą się wyłącznie teorii a jak zaczynają pracę to są zieloni (brzmi znajomo, prawda?). Najbardziej prestiżowe zawody to lekarz i… policjant. W wolnym czasie spotykają się ze znajomymi, grają w gry komputerowe. Również w Hanoi czytelnictwo nie jest niestety popularnym sposobem spędzania wolnego czasu. Marzą o pracy w międzynarodowych korporacjach – bo tam zarobki są istotnie wyższe. Oboje studiowali ekonomię i wakacje spędzali na bezpłatnych stażach, by zdobyć choć trochę doświadczenia.
Dziwiło ich bardzo, że Polska nie przepada za Rosją – wszak w ich mniemaniu Rosja to wspaniały kraj.

Na początek zabrali nas do Świątyni Literatury, która okazała się być uniwersytetem, a raczej jego starą, reprezentacyjną częścią. Skąd taka nazwa szkoły? Bo dawnych czasach w szkołach uczono wyłącznie literatury. 

Wejście na teren Świątyni Literatury

Na terenie "kampusu" znajduje się mała świątynia a także żółw z brązu, którego każdy student po zakończeniu nauki głaszczę po głowie, żeby zapewnić sobie długie życie. (Normalnie macać żółwi nie wolno).  Tego dnia akurat uroczyście wręczono studentom dyplomy. Było wiele zamieszania i zaaferowania, wspólnych zdjęć i okrzyków radości.

Radość studentów po odebraniu dyplomów

Później nasi przewodnicy zabrali nas do muzeum stworzonym w dawnym więzieniu Hoa Lo. Powstało ono za czasów okupacji francuskiej i przetrzymywano tam przede wszystkim więźniów politycznych. Bardzo wyraźnie podkreślano, jakich okropieństw dopuszczali się Francuzi. Przerażające. Z drugiej strony, w czasie wojny amerykańsko-wietnamskiej, Wietnamczycy przetrzymywali tam amerykańskich jeńców. Wystawa prezentowała, jak to o tych Amerykanów dbano, jakie mieli świetne warunki, rozrywki, choinkę na święta itd. (W tym więzieniu był również przetrzymywany John McCain – republikański kandydat na prezydenta USA w 2008 r.) Przedstawiony kontrast pomiędzy zachowaniem okropnych Francuzów (do których niechęć jest wciąż żywa, dużo żywsza niż do Amerykanów) był doprawdy ogromny. Ale jak wiemy, historię piszą zwycięzcy a i propaganda nie jest Wietnamczykom obca. Na terenie nieistniejącej już części więzienia powstał ogromny Hotel Hilton, bardzo nie lubiany przez Hanojczyków.

Byliśmy już trochę zmęczeni spacerowaniem i wrażeniami, dlatego postanowiliśmy wybrać się na obiad. do lokalnej, ogromnej i bardzo popularnej restauracji. Ja oczywiście zamówiłam zupkę pho i….coś. I zastanawiałam się czy Wam o tym napisać, bo wzrasta ryzyko, że przestaniecie mnie lubić.
To znaczy, wiedziałam co zamawiam, ale bardzo niemile zaskoczyło mnie to, co dostałam na talerzu. Otóż zamówiłam sobie pieczoną jaskółkę z warzywami. Lubię poznawać nowe smaki. Spodziewałam się czegoś podobnego do pieczonego, dorosłego gołębia. Ale dostałam sałatkę z malutkimi, dopiero co wyklutymi, upieczonymi w całości jaskółkami. Widok okropny. Spróbowałam kawałek – raczej na przekór samej sobie – wszak dostałam co zamawiałam, a że oczekiwania miałam zupełnie odmienne, to inna sprawa. Spróbowałam kawałek. I nie tylko, że wyglądało okropnie, to jeszcze było niesmaczne. 

Jeśli chcesz to zobaczyć - powiększ, klikając w obrazek.

Już najedzeni, wybraliśmy się na lokalne targowisko, gdzie normalnie białasy się raczej nie zapuszczają. Ale było tam tak tłoczno i gwarno, że mój lęk przed tłumem mnie przerósł i uciekliśmy stamtąd już po paru minutach. A można tam było kupić przede wszystkim ubrania, sprzęt gospodarstwa domowego i trochę chińskiej tandety.

Zwiedziliśmy również do XIX w., neogotyckiej Katedry pw. św. Józefa. W Wietnamie jest ok. 4 mln katolików (na 90 mln mieszkańców). Katedra bardzo mi się spodobała. Wysoka, smukła, jasna w środku (ale za to bez organów). 


Przed katedrą podziwialiśmy figurę Matki Boskiej - Królowej Pokoju, przydeptującej smoka. 



Zakończyliśmy nasz spacer przy wspomnianym kiedyś wcześniej jeziorku Hồ Hoàn Kiếm. Studenci już sobie poszli, a my usiedliśmy na ławce, żeby trochę odpocząć. I wtedy podszedł do nas rozgadany 9-letni Wietnamczyk. I mówił całkiem dobrym angielskim.  Nudziło mu się, mama nie zapewniła mu specjalnej rozrywki, więc wybrał sobie turystów do zabawy. I grał z nami w wisielca i przekomarzał się.  Potem dołączyła się grupka nastolatków i rozpoczęliśmy kolejne gry i rozmowy z 9-latkiem w roli głównej. Chcieliśmy go poczęstować owocami, ale rzekł, że nie umył rąk, więc mu nie wolno nic jeść. Kiedy był już na nas czas i się żegnaliśmy, jego Mama kiwnęła nam urocze „dziękuję”, bo chyba sama miała trochę dość swojego energicznego synka, a tymczasem chłopiec znalazł sobie nowych turystów do zabawy. Dla nas było to bardzo miłe i fajne spotkanie.

Po dniu pełnym wrażeń, wróciliśmy do hostelu się przepakować i wziąć prysznic. Noc zamierzaliśmy spędzić w pociągu - jadąc w góry.