Na wstępnie mała uwaga. Nie mamy zdjęć z podróży w góry – w sumie nie
specjalnie mamy jakiekolwiek zdjęcia z Wietnamu od tego czasu (tylko kilka
zrobionych kamerą lub telefonem), gdyż podczas powrotu do Hanoi nasz aparat
fotograficzny, z czyjąś pomocą, dostał nóżek i uciekł… straciliśmy aparat, a
tym samym zdjęcia. :( Więc, aby zobrazować Wam co nieco, skorzystałam ze zdjęć innych.
Nasza podróż w góry Hoàng
Liên Sơn zaczęła się w nocnym pociągu. Musieliśmy pokonać 350 km, żeby dostać
się do Lào Cai a następnie busem do turystycznej stolicy gór – Sa Pa. Pociąg
dość podobny do polskiego nocnego pociągu PKP, za to tory były w trochę gorszym
stanie, bo momentami mocno bujało. Aż się Spokojny zastanawiał, czy pociąg nie
wypadnie z szyn. Ja w tym czasie na szczęście już spałam… :)
Pociąg był wypełniony
turystami – wszak Sa Pa to niezwykle popularne turystycznie miejsce. Wszystkie
biura podróży i ho(s)tele, które odwiedziliśmy, oferowały wycieczki właśnie tam
i do zatoki Ha Long. Najczęściej wykupuje się od razu zorganizowaną wycieczkę –
gdzie wszystko jest już z góry zaplanowane. My również skorzystaliśmy z tej
opcji – bo mimo, że była istotnie droższa od samodzielnej podróży, to szkoda
nam było czasu na ogarnianie jej samemu, poszukiwanie przewodników, załatwianie
gdzieś biletów na busa itd. Zwłaszcza, że mieliśmy wrażenie, że cały ten
turystyczny biznes opiera się właśnie na gotowych wycieczkach. My wybraliśmy
wersję – hard trekking – czyli najtrudniejszą.
Ale wracając do tematu.
Wysiedliśmy na dworcu, a tam – tłum ludzi z karteczkami – oczekujący na różne
grupy turystów. Oj, było tłoczno! Znaleźliśmy naszego kierowcę i po półgodzinie
oczekiwania na jakiś innych pasażerów, ruszyliśmy busem do Sa Pa. Droga
przepiękna, kręta, wąska, stroma. Kierowca – azjatyckim zwyczajem, trąbił przed
zakrętami i … nie przejmował się niczym więcej (czyli np. jechaniem przeciwnym
pasem drogi, ścinaniem zakrętów czy nadmierną prędkością).
Niestety oprócz tego, że w górach
było zimno (choć akurat po Filipinach to całkiem przyjemna odmiana), ale i
bardzo mgliście. Przepiękne widoki pojawiały się rzadko.
![]() |
Latem tam jest tak pięknie! Za:http://thamquandulichsapa.wordpress.com/2014/06/21/bo-anh-tuyet-dep-ve-sapa/ |
![]() |
Albo tak! Za:http://yolotravel.com.vn/du-lich-trong-nuoc/du-lich-mien-bac/du-lich-sapa |
W Sa Pa – czekała na nas
przewodniczka – Mailie – która mieszka razem z rodziną w drewnianej chacie w
górach, a obecnie oprowadza turystów po okolicy i nocuje ich w swoim domu,
umożliwiając obserwowanie z bliska – jak żyją lokalni mieszkańcy. Mailie ubrana
była w tradycyjny strój – i, z tego co widzieliśmy, lokalni chętnie i bardzo
dumnie nosili swoje tradycyjne ubrania (również tak zwyczajnie, na co dzień).
Ponieważ w górach mieszka kilka plemion, a każde z nich ma własną kolorystykę
strojów – tamtejsze targowiska i ulice wyglądały niezwykle barwnie.
Po śniadaniu w małej knajpce
i ogrzaniu się przy kominku przewodniczka zapytała nas grzecznie, czy chcemy
sobie wypożyczyć buty. Buty? Jakie buty? – Mieliśmy na nogach nowe, dobre
jakościowo, wodoodporne buty górskie. Mailie spojrzała na nie z powątpiewaniem
i zaproponowała kalosze. Mimo to odmówiliśmy, zwłaszcza, że nie padało. Od razu
przed oczami miałam miliony grzybów i bakterii i innych świństw, które na pewno
były w tych, noszonych wcześniej przez masę turystów wypożyczanych kaloszach…
Po śniadaniu ruszyliśmy w
drogę. Najpierw odwiedziliśmy lokalne targowisko – a na nim przede wszystkim
zwyczajne ubrania i mnóstwo podróbek znanych marek. Na pierwszy rzut oka nic
ciekawego. Aż znaleźliśmy stoisko z zębami.
Można sobie było kupić zęby
pojedynczo albo grupowo. Białe, albo czarne (w niektórych plemionach taka
moda).
Po przeciskaniu się między
straganami wyszliśmy w góry - góry poprzecinane tarasami ryżowymi.
"Za naszych czasów" było zimowo i mgliście. Za:http://ahungrymantravels.blogspot.com/2011/02/sapa-sapa-sapa.html |
Pola nie były jeszcze
obsadzone, czekały na przeoranie (oczywiście przez bawoły, żaden traktor nie
miałby możliwości tam wjechać) i zalanie. Mimo, że przez większość czasu
wszystko pokrywała mgła, te nieliczne momenty, gdy widzieliśmy liczne tarasy –
podziwialiśmy wyjątkowo zachłannie i szczegółowo.
Sa Pa leży na wysokości ok
1600 m n.p.m. Poszczególne góry nie mają swoich nazw (tylko nieliczne), a
najwyższy szczyt Fan Si Pan przekraczał 3140 m. n.p.m. Natomiast mieszkająca
tam przez całe życie, nasza przewodniczka, nie umiała nam powiedzieć, jaka jest
wysokość tych gór.
Po drodze dołączyły do nas
dwie kobiety, które wcześniej też były na targu. Również ubrane w tradycyjne
stroje, miały na plecach bambusowe kosze pełne zakupów i pamiątek – bo przecież
zawsze można po drodze spotkać turystów – takich jak my, i im coś sprzedać.
Szły z nami przez większość drogi i niejednokrotnie wybawiały mnie z opresji.
Dlaczego?
Bo szlak, to nie był szlak –
to były połacie mokrej, śliskiej, oblepiającej wszystko gliny. Nasze buty były natychmiast
całkowicie nią pokryte. Nogawki również. Wtedy zrozumieliśmy dlaczego tak
zachęcano nas do wypożyczenia kaloszy…
![]() |
Tak....szczęśliwi Ci, co kalosze mieli.. Za:http://acoupletravelers.com/trekking-with-sapa-sisters/ |
Nie bardzo umieliśmy się po
takiej glinie poruszać. Mieliśmy wrażenie, że chce ona pożreć nasze buty,
dlatego musieliśmy je bardzo mocno zawiązać. Ślizgaliśmy się co chwilę. Z
pomocą przyszły mi owe spotkane po drodze kobiety. Przez większość czasu
trzymały mnie za rękę albo i obie ręce. Czułam się jak mocno nieporadna
inwalidka. Gdyby nie one – chyba bym w tej glinie utonęła na dobre. A one
chodziły po tej glinie jak po betonie – bez żadnego zawahania, bez żadnych
problemów. Ależ musiały mieć z nas ubaw! J
Początkowo Spokojnemu też
pomagały, ale gdy dowiedziały się od nas, że jeszcze nie jesteśmy małżeństwem (czemu,
do licha, się przyznaliśmy?) okazał się być persona non grata i mógł co
najwyżej liczyć na podpieranie się na kiju. A moje towarzyszki bardzo wypytywały
mnie, jak to z tym Spokojnym jest – mąż czy nie mąż? I co on właściwie przy
mnie robi? Idea narzeczeństwa była im zupełnie obca.
Plan wycieczki nie
przewidywał przebycia dużych odległości (przeszliśmy może 10 kilometrów) ani
bardzo dużych różnic w wysokościach (kilkaset metrów różnicy) – zatem to nie
było wyzwaniem. Prawdziwym problemem była glina i mniej bądź bardziej udane
próby utrzymania równowagi. Spokojny po przejażdżce po mokrej mazi, stwierdził
po chwili – hmm, ależ ta glina wygładziła moją skórę! Toż to darmowe spa! :) Było wtedy wiele radości.
Zwłaszcza, że w międzyczasie
spotkaliśmy ładną, młodą kobietę, w butach na wysokim obcasie, obładowaną
siatkami - która jechała pod górę na skuterze. JAK?! W pewnym momencie i ona
się zakopała w glinie. Spokojny przyszedł jej z pomocą, co wywołało duże
zdziwienie u naszych towarzyszek.
Nasza przewodniczka
zapewniała, że lubi swoją pracę, ale wyraźnie było widać, że nie do końca
podoba jej się sprzedawanie prywatności. Tłumaczyła, że w ten sposób zarabia na
życie – i na budowę swojego domu (dla siebie, męża i synka) – do którego nie
pozwoli wejść ciekawskim turystom. Nie była również rozmowna. Odpowiadała na
zadawane pytania – ale nic poza tym. Zarówno podczas spaceru, jak i w domu jej
matki (gdzie nocowaliśmy) czuliśmy się trochę jak intruzi, którzy za swoje
dolary kupili jej prywatność (choć za jej oczywistą zgodą). Za to z podziwem
obserwowałam dumę z ich tożsamości, kultury, sposobu życia.
Po drodze zatrzymaliśmy się w
„restauracji” na lunch – dostaliśmy ogromne porcje ryżu z warzywami i
rozgrzewającą herbatę imbirową. Podczas posiłku spotkaliśmy kilkunastu innych
turystów, którzy wybrali mniej trudne trasy (np. nie przechodzili przez
krawędzie pól ryżowych) i cieszyli się tylko średnim stopniem „zaglinienia”.
Tam również rozstały się z nami moje dwie towarzyszki. Oczywiście oferowały
kupno pamiątek. Wybrałam dwie ręcznie wyszywane torby, przepłacając
straszliwie. Ale to była moja forma podziękowania za ich pomocną dłoń – w
efekcie wszystkie byłyśmy zadowolone. (Zwłaszcza, że ja kupowałam – a Spokojny
płacił…).
Po lunchu szliśmy już nieco
lepszą drogą a mgła ustępowała. Przed nami rozpościerały się widoki na góry i
setki tarasów ryżowych. Widoki zapierające dech w piersiach. Coś przepięknego. W
międzyczasie przewodniczka zabrała nas na herbatę do domu swojej siostry, gdzie
oczywiście mogliśmy kupić pamiątki (w tym miniaturkę Wieży Eiffla). Dom był
malutki – jedna izba + kuchnia. Drewniane ściany, betonowa podłoga, zegar bez
baterii, kilka prostych sprzętów kuchennych i wielki ekran LCD Samsunga… Ot,
świat zmienia się wszędzie. Napiliśmy się z małych czarek zielonej herbaty,
kupiliśmy kilka drobiazgów i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Mieliśmy również okazję wejść
na podwórze lokalnej szkoły. Budynki były zdecydowanie najbardziej kolorowe w
okolicy. W każdej klasie przy tablicy wisiał portret Ho Chi Minh’a. Spotkaliśmy
tam trójkę dzieciaków, które się z nami wygłupiały i rozrabiały. Co było miłe –
bo w tamtych okolicach – ludzie, którzy nie mieli szansy na nas zarobić (np.
inni przechodnie) zupełnie nas ignorowali.
Po kolejnych 2 godzinach
marszu i doszliśmy do stromej i straszliwe śliskiej ścieżki. Na jej końcu stał
dom rodzinny naszej przewodniczki i cel tej podróży. Po męczącym wdrapywaniu
się na górę (ale obyło się bez glinozjazdu) doszliśmy do dużej drewnianej chaty
bez okien. Po obejściu biegały owłosione czarne świnki, kury i koty. W środku
spotkaliśmy matkę Mailie oraz kilkoro dzieci. Wnętrze budynku było ciemne,
rozświetlało je tylko kilka ognisk, palonych zwyczajnie na betonowej podłodze.
W środku, choć przestronnym, wydzielono raptem dwa pomieszczenia - jedno dla
gości, drugie do kąpieli. Pokazano nam pokój, w którym mieliśmy spać – podłużny,
ciemny i zimny – oświetlony przez światło wpadające przez liczne dziury w
ścianach. Na szczęście była tam jedna żarówka, więc mogliśmy troszkę
rozświetlić pokój. Prąd mieli już od 6 lat!. Ale zamiast w żarówki we
wszystkich pomieszczeniach, gospodarze zainwestowali w telewizor i wieczorem
oglądali jakąś telenowelę. Najbardziej zaskoczyło nas jednak to, że 3 letni
synek przewodniczki biegał po tej okropnie zimnej, betonowej podłodze zupełnie
boso. I nie wyglądał na niezadowolonego…
Mieliśmy trochę wolnego czasu
i niedosyt widoków, więc poszliśmy na spacer po okolicy. Pogoda się poprawiła,
mgła ustąpiła całkowicie, zatem mogliśmy cieszyć oczy.
![]() |
Ależ wtedy było pięknie! Za:http://acoupletravelers.com/trekking-with-sapa-sisters/ |
Ale ponieważ zbliżał się
zmrok to zaczęłam panikować, że będziemy wracać po ciemku – co uważałam za
zadanie niewykonalne, więc żwawo wracaliśmy do chaty. Tam czekała już na nas
cała dziesięcioosobowa rodzina z kolacją. Niestety – tylko przewodniczka mówiła
po angielsku. Jedliśmy ryż, gotowane warzywa, kawałki kurczaka i tofu. Bardzo
smaczne i pożywne. Mąż Mailii częstował nas bimbrem z ryżu i prymitywną fajką
wodną. Reszta rodziny zupełnie nas ignorowała – wszak miała wizyty turystów
prawie codziennie i zdążyła się już przyzwyczaić.
Po kolacji zaproponowano nam
ziołową kąpiel w beczce. Przez 2 godziny gotuje się wywar z ziół w kotle nad
ogniskiem a następnie przelewa do beczki uzupełniając gorącą wodą prawie do
pełna i wsadza tam turystę. Spokojny chętnie przyjął propozycję. Ja odmówiłam –
co nie zostało zbyt łatwo przyjęte przez gospodarzy. Wywar pachniał bardzo
intensywnie, miał ciemnobrązowy kolor i według gospodyni pomagał absolutnie na
wszystko. Spokojnemu całkiem się taka kąpiel spodobała, aczkolwiek nie poczuł
żadnych właściwości uzdrawiających – a raczej moczopędne..
Potem zdecydowaliśmy się, że
już się położymy. Ponieważ noc była zimna przykryliśmy się dwoma kołdrami i
dwoma kocami i zamiast jeszcze coś sobie poczytać, o 19.00 już zasnęliśmy…
Wstaliśmy rano wyspani i
gotowi na nowe przygody. Ugrzaliśmy się przy ognisku. Na śniadanie dostaliśmy
naleśniki z bananami i zieloną herbatę. Po posiłku ruszyliśmy w dalszą drogę. W
ten wilgotny i mglisty poranek glina była śliska i mokra. Znów lawirowaliśmy na
krawędzi równowagi. Na pytanie Spokojnego, dlaczego nie wyłożą tych ścieżek
bambusem, drewnem czy kamieniami, przewodniczka zapytała z rozbrajającą
szczerością: Ale po co? - Gdy się chodzi po czymś takim od małego, to można się
tego nauczyć. Spotykaliśmy dzieci idące do
szkoły, w kaloszach albo sandałkach i również dla nich glina nie była
najmniejszym problemem.
W napotkanym sklepiku kobieta przygotowała dla nas
lunch – smażony makaron z lokalnymi warzywami. Sam sklep również był
interesujący – w jednej izbie były półki z produktami, stół, aneks kuchenny i
wielkie łóżko a nad nim telewizor, który wyświetlał wietnamską telenowelę.
(Mimo, że bohaterowie mówili po wietnamsku, fabuła była tak banalna, że
doskonale ją rozumieliśmy). Ogrzaliśmy się trochę przy ognisku, zobaczyliśmy
jak gospodyni zmywała szklanki po naszej herbacie (nalała wody z beczki do
pierwszej szklanki, przelała do drugiej, potem trzeciej, znów nabrała wody z
beczki, polała szklanki z zewnątrz i uznała je już za umyte...).
Ruszyliśmy
dalej. Po kilku godzinach marszu dotarliśmy do asfaltowej drogi. Mailie weszła
do strumienia i obmyła swoje kalosze – (my byliśmy tak upaprani, że nic już by
nam nie pomogło) i złapała busa, który zawiózł nas z powrotem do Sa Pa. Tam
przebraliśmy się, wpadliśmy na chwilę na lokalne targowisko, kupiliśmy parę
drobiazgów i smakołyków, pożegnaliśmy się z naszą przewodniczką i ruszyliśmy w
drogę powrotną do Lào Cai.
Znów droga była baaardzo
mglista (widoczność kilkanaście metrów), ale na lokalnych kierowcach nie robiło
to najmniejszego wrażenia i ku naszemu ogromnemu zdziwieniu nadal jeździli bez
włączonych świateł.
Z okien busa widzieliśmy, jak
młoda kobieta pracuje przy budowie drogi i łopatą przerzuca sterty kamieni, a
emanowała od niej duma.
W Lào Cai musieliśmy wymienić
nasze vouchery na bilety kolejowe, zjedliśmy drobną kolację, zostaliśmy
pozbawieni aparatu, ale… dostaliśmy Kindle’a w prezencie. A było to tak:
Spokojny poszedł uregulować rachunek za kolację, podszedł do baru i zauważył,
że na półce leżał rozładowany Kindle. Zapytał zatem, jak im się z urządzenia
korzysta i co czytają. Kelnerka zrobiła wielkie oczy i zapytała:
– To Ty wiesz co to jest?!
– Tak, czytnik książek,
trzeba naładować i można na tym książki czytać.
– A wiesz jak to naładować? –
wtrącił się jakiś mężczyzna wyżej postawiony w restauracyjnej hierarchii
- No tak, kabelkiem z
microUSB…
- A masz taki kabel?
- Mam.
- To weź sobie to coś. Ktoś
to tu kiedyś zgubił, nikt się nie po to zgłosił, a my i tak nie wiemy, co z tym
zrobić.
Spokojny obiecał sobie, że
jeśli Kindle będzie zarejestrowany na konkretną osobę, to spróbujemy znaleźć
właściciela. Ale niestety, udało nam się tylko znaleźć informację, że
właścicielem był niejaki Collin, który czyta książki o aeronautyce w języku
angielskim, a urządzenie nie było zarejestrowane w Amazonie. Z takim łupem
wróciliśmy na stację kolejową, zapakowaliśmy się do pociągu wypełnionego
turystami i kontemplując wspomnienia wracaliśmy do stolicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz