poniedziałek, 15 grudnia 2014

Sa Pa

Na wstępnie mała uwaga. Nie mamy zdjęć z podróży w góry – w sumie nie specjalnie mamy jakiekolwiek zdjęcia z Wietnamu od tego czasu (tylko kilka zrobionych kamerą lub telefonem), gdyż podczas powrotu do Hanoi nasz aparat fotograficzny, z czyjąś pomocą, dostał nóżek i uciekł… straciliśmy aparat, a tym samym zdjęcia. :( Więc, aby zobrazować Wam co nieco, skorzystałam ze zdjęć innych.

Nasza podróż w góry Hoàng Liên Sơn zaczęła się w nocnym pociągu. Musieliśmy pokonać 350 km, żeby dostać się do Lào Cai a następnie busem do turystycznej stolicy gór – Sa Pa. Pociąg dość podobny do polskiego nocnego pociągu PKP, za to tory były w trochę gorszym stanie, bo momentami mocno bujało. Aż się Spokojny zastanawiał, czy pociąg nie wypadnie z szyn. Ja w tym czasie na szczęście już spałam… :)

Pociąg był wypełniony turystami – wszak Sa Pa to niezwykle popularne turystycznie miejsce. Wszystkie biura podróży i ho(s)tele, które odwiedziliśmy, oferowały wycieczki właśnie tam i do zatoki Ha Long. Najczęściej wykupuje się od razu zorganizowaną wycieczkę – gdzie wszystko jest już z góry zaplanowane. My również skorzystaliśmy z tej opcji – bo mimo, że była istotnie droższa od samodzielnej podróży, to szkoda nam było czasu na ogarnianie jej samemu, poszukiwanie przewodników, załatwianie gdzieś biletów na busa itd. Zwłaszcza, że mieliśmy wrażenie, że cały ten turystyczny biznes opiera się właśnie na gotowych wycieczkach. My wybraliśmy wersję – hard trekking – czyli najtrudniejszą.

Ale wracając do tematu. Wysiedliśmy na dworcu, a tam – tłum ludzi z karteczkami – oczekujący na różne grupy turystów. Oj, było tłoczno! Znaleźliśmy naszego kierowcę i po półgodzinie oczekiwania na jakiś innych pasażerów, ruszyliśmy busem do Sa Pa. Droga przepiękna, kręta, wąska, stroma. Kierowca – azjatyckim zwyczajem, trąbił przed zakrętami i … nie przejmował się niczym więcej (czyli np. jechaniem przeciwnym pasem drogi, ścinaniem zakrętów czy nadmierną prędkością).

Niestety oprócz tego, że w górach było zimno (choć akurat po Filipinach to całkiem przyjemna odmiana), ale i bardzo mgliście. Przepiękne widoki pojawiały się rzadko.

Latem tam jest tak pięknie!
Za:http://thamquandulichsapa.wordpress.com/2014/06/21/bo-anh-tuyet-dep-ve-sapa/

Albo tak!
Za:http://yolotravel.com.vn/du-lich-trong-nuoc/du-lich-mien-bac/du-lich-sapa
W Sa Pa – czekała na nas przewodniczka – Mailie – która mieszka razem z rodziną w drewnianej chacie w górach, a obecnie oprowadza turystów po okolicy i nocuje ich w swoim domu, umożliwiając obserwowanie z bliska – jak żyją lokalni mieszkańcy. Mailie ubrana była w tradycyjny strój – i, z tego co widzieliśmy, lokalni chętnie i bardzo dumnie nosili swoje tradycyjne ubrania (również tak zwyczajnie, na co dzień). Ponieważ w górach mieszka kilka plemion, a każde z nich ma własną kolorystykę strojów – tamtejsze targowiska i ulice wyglądały niezwykle barwnie.


Po śniadaniu w małej knajpce i ogrzaniu się przy kominku przewodniczka zapytała nas grzecznie, czy chcemy sobie wypożyczyć buty. Buty? Jakie buty? – Mieliśmy na nogach nowe, dobre jakościowo, wodoodporne buty górskie. Mailie spojrzała na nie z powątpiewaniem i zaproponowała kalosze. Mimo to odmówiliśmy, zwłaszcza, że nie padało. Od razu przed oczami miałam miliony grzybów i bakterii i innych świństw, które na pewno były w tych, noszonych wcześniej przez masę turystów wypożyczanych kaloszach…

Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Najpierw odwiedziliśmy lokalne targowisko – a na nim przede wszystkim zwyczajne ubrania i mnóstwo podróbek znanych marek. Na pierwszy rzut oka nic ciekawego. Aż znaleźliśmy stoisko z zębami.


Można sobie było kupić zęby pojedynczo albo grupowo. Białe, albo czarne (w niektórych plemionach taka moda).
Po przeciskaniu się między straganami wyszliśmy w góry - góry poprzecinane tarasami ryżowymi.

"Za naszych czasów" było zimowo i mgliście.
Za:http://ahungrymantravels.blogspot.com/2011/02/sapa-sapa-sapa.html
Pola nie były jeszcze obsadzone, czekały na przeoranie (oczywiście przez bawoły, żaden traktor nie miałby możliwości tam wjechać) i zalanie. Mimo, że przez większość czasu wszystko pokrywała mgła, te nieliczne momenty, gdy widzieliśmy liczne tarasy – podziwialiśmy wyjątkowo zachłannie i szczegółowo.

Sa Pa leży na wysokości ok 1600 m n.p.m. Poszczególne góry nie mają swoich nazw (tylko nieliczne), a najwyższy szczyt Fan Si Pan przekraczał 3140 m. n.p.m. Natomiast mieszkająca tam przez całe życie, nasza przewodniczka, nie umiała nam powiedzieć, jaka jest wysokość tych gór.

Po drodze dołączyły do nas dwie kobiety, które wcześniej też były na targu. Również ubrane w tradycyjne stroje, miały na plecach bambusowe kosze pełne zakupów i pamiątek – bo przecież zawsze można po drodze spotkać turystów – takich jak my, i im coś sprzedać. Szły z nami przez większość drogi i niejednokrotnie wybawiały mnie z opresji. Dlaczego?

Bo szlak, to nie był szlak – to były połacie mokrej, śliskiej, oblepiającej wszystko gliny. Nasze buty były natychmiast całkowicie nią pokryte. Nogawki również. Wtedy zrozumieliśmy dlaczego tak zachęcano nas do wypożyczenia kaloszy…

Tak....szczęśliwi Ci, co kalosze mieli..
Za:http://acoupletravelers.com/trekking-with-sapa-sisters/
Nie bardzo umieliśmy się po takiej glinie poruszać. Mieliśmy wrażenie, że chce ona pożreć nasze buty, dlatego musieliśmy je bardzo mocno zawiązać. Ślizgaliśmy się co chwilę. Z pomocą przyszły mi owe spotkane po drodze kobiety. Przez większość czasu trzymały mnie za rękę albo i obie ręce. Czułam się jak mocno nieporadna inwalidka. Gdyby nie one – chyba bym w tej glinie utonęła na dobre. A one chodziły po tej glinie jak po betonie – bez żadnego zawahania, bez żadnych problemów. Ależ musiały mieć z nas ubaw! J

Początkowo Spokojnemu też pomagały, ale gdy dowiedziały się od nas, że jeszcze nie jesteśmy małżeństwem (czemu, do licha, się przyznaliśmy?) okazał się być persona non grata i mógł co najwyżej liczyć na podpieranie się na kiju. A moje towarzyszki bardzo wypytywały mnie, jak to z tym Spokojnym jest – mąż czy nie mąż? I co on właściwie przy mnie robi? Idea narzeczeństwa była im zupełnie obca.

Plan wycieczki nie przewidywał przebycia dużych odległości (przeszliśmy może 10 kilometrów) ani bardzo dużych różnic w wysokościach (kilkaset metrów różnicy) – zatem to nie było wyzwaniem. Prawdziwym problemem była glina i mniej bądź bardziej udane próby utrzymania równowagi. Spokojny po przejażdżce po mokrej mazi, stwierdził po chwili – hmm, ależ ta glina wygładziła moją skórę! Toż to darmowe spa! :)  Było wtedy wiele radości.

Zwłaszcza, że w międzyczasie spotkaliśmy ładną, młodą kobietę, w butach na wysokim obcasie, obładowaną siatkami - która jechała pod górę na skuterze. JAK?! W pewnym momencie i ona się zakopała w glinie. Spokojny przyszedł jej z pomocą, co wywołało duże zdziwienie u naszych towarzyszek.

Nasza przewodniczka zapewniała, że lubi swoją pracę, ale wyraźnie było widać, że nie do końca podoba jej się sprzedawanie prywatności. Tłumaczyła, że w ten sposób zarabia na życie – i na budowę swojego domu (dla siebie, męża i synka) – do którego nie pozwoli wejść ciekawskim turystom. Nie była również rozmowna. Odpowiadała na zadawane pytania – ale nic poza tym. Zarówno podczas spaceru, jak i w domu jej matki (gdzie nocowaliśmy) czuliśmy się trochę jak intruzi, którzy za swoje dolary kupili jej prywatność (choć za jej oczywistą zgodą). Za to z podziwem obserwowałam dumę z ich tożsamości, kultury, sposobu życia.

Po drodze zatrzymaliśmy się w „restauracji” na lunch – dostaliśmy ogromne porcje ryżu z warzywami i rozgrzewającą herbatę imbirową. Podczas posiłku spotkaliśmy kilkunastu innych turystów, którzy wybrali mniej trudne trasy (np. nie przechodzili przez krawędzie pól ryżowych) i cieszyli się tylko średnim stopniem „zaglinienia”. 

Tam również rozstały się z nami moje dwie towarzyszki. Oczywiście oferowały kupno pamiątek. Wybrałam dwie ręcznie wyszywane torby, przepłacając straszliwie. Ale to była moja forma podziękowania za ich pomocną dłoń – w efekcie wszystkie byłyśmy zadowolone. (Zwłaszcza, że ja kupowałam – a Spokojny płacił…).


Po lunchu szliśmy już nieco lepszą drogą a mgła ustępowała. Przed nami rozpościerały się widoki na góry i setki tarasów ryżowych. Widoki zapierające dech w piersiach. Coś przepięknego. W międzyczasie przewodniczka zabrała nas na herbatę do domu swojej siostry, gdzie oczywiście mogliśmy kupić pamiątki (w tym miniaturkę Wieży Eiffla). Dom był malutki – jedna izba + kuchnia. Drewniane ściany, betonowa podłoga, zegar bez baterii, kilka prostych sprzętów kuchennych i wielki ekran LCD Samsunga… Ot, świat zmienia się wszędzie. Napiliśmy się z małych czarek zielonej herbaty, kupiliśmy kilka drobiazgów i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Mieliśmy również okazję wejść na podwórze lokalnej szkoły. Budynki były zdecydowanie najbardziej kolorowe w okolicy. W każdej klasie przy tablicy wisiał portret Ho Chi Minh’a. Spotkaliśmy tam trójkę dzieciaków, które się z nami wygłupiały i rozrabiały. Co było miłe – bo w tamtych okolicach – ludzie, którzy nie mieli szansy na nas zarobić (np. inni przechodnie) zupełnie nas ignorowali.

Po kolejnych 2 godzinach marszu i doszliśmy do stromej i straszliwe śliskiej ścieżki. Na jej końcu stał dom rodzinny naszej przewodniczki i cel tej podróży. Po męczącym wdrapywaniu się na górę (ale obyło się bez glinozjazdu) doszliśmy do dużej drewnianej chaty bez okien. Po obejściu biegały owłosione czarne świnki, kury i koty. W środku spotkaliśmy matkę Mailie oraz kilkoro dzieci. Wnętrze budynku było ciemne, rozświetlało je tylko kilka ognisk, palonych zwyczajnie na betonowej podłodze. W środku, choć przestronnym, wydzielono raptem dwa pomieszczenia - jedno dla gości, drugie do kąpieli. Pokazano nam pokój, w którym mieliśmy spać – podłużny, ciemny i zimny – oświetlony przez światło wpadające przez liczne dziury w ścianach. Na szczęście była tam jedna żarówka, więc mogliśmy troszkę rozświetlić pokój. Prąd mieli już od 6 lat!. Ale zamiast w żarówki we wszystkich pomieszczeniach, gospodarze zainwestowali w telewizor i wieczorem oglądali jakąś telenowelę. Najbardziej zaskoczyło nas jednak to, że 3 letni synek przewodniczki biegał po tej okropnie zimnej, betonowej podłodze zupełnie boso. I nie wyglądał na niezadowolonego…

Mieliśmy trochę wolnego czasu i niedosyt widoków, więc poszliśmy na spacer po okolicy. Pogoda się poprawiła, mgła ustąpiła całkowicie, zatem mogliśmy cieszyć oczy. 

Ależ wtedy było pięknie!
Za:http://acoupletravelers.com/trekking-with-sapa-sisters/

Ale ponieważ zbliżał się zmrok to zaczęłam panikować, że będziemy wracać po ciemku – co uważałam za zadanie niewykonalne, więc żwawo wracaliśmy do chaty. Tam czekała już na nas cała dziesięcioosobowa rodzina z kolacją. Niestety – tylko przewodniczka mówiła po angielsku. Jedliśmy ryż, gotowane warzywa, kawałki kurczaka i tofu. Bardzo smaczne i pożywne. Mąż Mailii częstował nas bimbrem z ryżu i prymitywną fajką wodną. Reszta rodziny zupełnie nas ignorowała – wszak miała wizyty turystów prawie codziennie i zdążyła się już przyzwyczaić. 

Po kolacji zaproponowano nam ziołową kąpiel w beczce. Przez 2 godziny gotuje się wywar z ziół w kotle nad ogniskiem a następnie przelewa do beczki uzupełniając gorącą wodą prawie do pełna i wsadza tam turystę. Spokojny chętnie przyjął propozycję. Ja odmówiłam – co nie zostało zbyt łatwo przyjęte przez gospodarzy. Wywar pachniał bardzo intensywnie, miał ciemnobrązowy kolor i według gospodyni pomagał absolutnie na wszystko. Spokojnemu całkiem się taka kąpiel spodobała, aczkolwiek nie poczuł żadnych właściwości uzdrawiających – a raczej moczopędne..

Potem zdecydowaliśmy się, że już się położymy. Ponieważ noc była zimna przykryliśmy się dwoma kołdrami i dwoma kocami i zamiast jeszcze coś sobie poczytać, o 19.00 już zasnęliśmy…

Wstaliśmy rano wyspani i gotowi na nowe przygody. Ugrzaliśmy się przy ognisku. Na śniadanie dostaliśmy naleśniki z bananami i zieloną herbatę. Po posiłku ruszyliśmy w dalszą drogę. W ten wilgotny i mglisty poranek glina była śliska i mokra. Znów lawirowaliśmy na krawędzi równowagi. Na pytanie Spokojnego, dlaczego nie wyłożą tych ścieżek bambusem, drewnem czy kamieniami, przewodniczka zapytała z rozbrajającą szczerością: Ale po co? - Gdy się chodzi po czymś takim od małego, to można się tego nauczyć. Spotykaliśmy dzieci idące do szkoły, w kaloszach albo sandałkach i również dla nich glina nie była najmniejszym problemem. 

W napotkanym sklepiku kobieta przygotowała dla nas lunch – smażony makaron z lokalnymi warzywami. Sam sklep również był interesujący – w jednej izbie były półki z produktami, stół, aneks kuchenny i wielkie łóżko a nad nim telewizor, który wyświetlał wietnamską telenowelę. (Mimo, że bohaterowie mówili po wietnamsku, fabuła była tak banalna, że doskonale ją rozumieliśmy). Ogrzaliśmy się trochę przy ognisku, zobaczyliśmy jak gospodyni zmywała szklanki po naszej herbacie (nalała wody z beczki do pierwszej szklanki, przelała do drugiej, potem trzeciej, znów nabrała wody z beczki, polała szklanki z zewnątrz i uznała je już za umyte...). 

Ruszyliśmy dalej. Po kilku godzinach marszu dotarliśmy do asfaltowej drogi. Mailie weszła do strumienia i obmyła swoje kalosze – (my byliśmy tak upaprani, że nic już by nam nie pomogło) i złapała busa, który zawiózł nas z powrotem do Sa Pa. Tam przebraliśmy się, wpadliśmy na chwilę na lokalne targowisko, kupiliśmy parę drobiazgów i smakołyków, pożegnaliśmy się z naszą przewodniczką i ruszyliśmy w drogę powrotną do Lào Cai.

Znów droga była baaardzo mglista (widoczność kilkanaście metrów), ale na lokalnych kierowcach nie robiło to najmniejszego wrażenia i ku naszemu ogromnemu zdziwieniu nadal jeździli bez włączonych świateł.

Z okien busa widzieliśmy, jak młoda kobieta pracuje przy budowie drogi i łopatą przerzuca sterty kamieni, a emanowała od niej duma.

W Lào Cai musieliśmy wymienić nasze vouchery na bilety kolejowe, zjedliśmy drobną kolację, zostaliśmy pozbawieni aparatu, ale… dostaliśmy Kindle’a w prezencie. A było to tak: Spokojny poszedł uregulować rachunek za kolację, podszedł do baru i zauważył, że na półce leżał rozładowany Kindle. Zapytał zatem, jak im się z urządzenia korzysta i co czytają. Kelnerka zrobiła wielkie oczy i zapytała:
– To Ty wiesz co to jest?!
– Tak, czytnik książek, trzeba naładować i można na tym książki czytać.
– A wiesz jak to naładować? – wtrącił się jakiś mężczyzna wyżej postawiony w restauracyjnej hierarchii
- No tak, kabelkiem z microUSB…
- A masz taki kabel?
- Mam.
- To weź sobie to coś. Ktoś to tu kiedyś zgubił, nikt się nie po to zgłosił, a my i tak nie wiemy, co z tym zrobić.

Spokojny obiecał sobie, że jeśli Kindle będzie zarejestrowany na konkretną osobę, to spróbujemy znaleźć właściciela. Ale niestety, udało nam się tylko znaleźć informację, że właścicielem był niejaki Collin, który czyta książki o aeronautyce w języku angielskim, a urządzenie nie było zarejestrowane w Amazonie. Z takim łupem wróciliśmy na stację kolejową, zapakowaliśmy się do pociągu wypełnionego turystami i kontemplując wspomnienia wracaliśmy do stolicy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz