piątek, 19 grudnia 2014

Ha Long

Wróciliśmy z gór nocnym pociągiem do Ha Noi. Wysiedliśmy na dworcu i rzuciła się na nas gromada taksówkarzy. Uciekliśmy. Spojrzeliśmy na mapę i stwierdzamy, że do hostelu nie mamy tak daleko, bagaży prawie wcale, więc może się przejdziemy piechotą. Było jeszcze ciemno, koło 5 rano, ale miasto zaczynało już się budzić. Trochę nam nie pasowało na naszej szczątkowej mapie to, co widzieliśmy na około, dlatego zaczęliśmy pytać lokalnych o drogę. I każdy wskazywał inny kierunek. Pobłądziliśmy jeszcze trochę i poddaliśmy się. Złapaliśmy taksówkę, która po kilku minutach zawiozła nas w znajome rejony. Wysiedliśmy, bo zaczynało już świtać i chcieliśmy poobserwować wietnamski poranek. Tym sposobem mogliśmy obserwować, jak w knajpkach przygotowują jedzenie na śniadanie, ruszają pierwsze skuterki i jak ludzie się gimnastykują. To był doprawdy cieszący oczy widok - w parku i na chodnikach grupki staruszek i staruszków sobie ćwiczyły. Ktoś się rozciągał, ktoś robił przysiady albo wymachy rąk. W ciszy lub z relaksacyjną muzyką z przenośnego radia. Od czasu do czasu przebiegał wśród nich jakiś młodzieniec w sportowym stroju i słuchawkami na uszach. 

Wróciliśmy do hostelu, gdzie mogliśmy wziąć prysznic w normalnych warunkach, zjedliśmy śniadanie i zaraz podjechał pod nas autobusik - tym razem jechaliśmy do zatoki Ha Long. 

W środku autobusu młoda wietnamska przewodniczka Nana i grupa 14 studentów z Europy. Byliśmy najstarsi! Nana mówiła z bardzo wyraźnym wietnamskim akcentem, więc niejednokrotnie musieliśmy domyślać się znaczenia jej słów: Eter ju łil bi kaking! - co znaczyło, że potem będziemy pływać kajakami...

Ale zanim dotarliśmy do zatoki, nasz autobusik zatrzymał się w gigantycznym centrum z pamiątkami - część z nich była wykonywana przez osoby niepełnosprawne, można również było obserwować proces powstawiania większości pamiątek. Szczególne wrażenie robiły rzeźby z kamienia a zwłaszcza ich ilość (kilka nawet było ładnych).


Takie nawożenie turystów jest tam normalne i po drodze mijaliśmy kilka takich miejsc, w drodze powrotnej też jedno odwiedziliśmy. Nie przekonani do zakupów ruszyliśmy dalej - tym razem do sklepu z perłami. Tam dowiedzieliśmy się jakie są rodzaje pereł, jak powstają i jak odróżnić prawdziwe od fałszywych. Aby odróżnić słabą podróbkę od dobrej lub oryginału wystarczy podgrzać perłę zapalniczką. Kiepska imitacja się spali. Dobra podróbka lub prawdziwa perła pozostaną bez zmian. Odróżnienie prawdziwej perły od wysokiej jakościowo imitacji jest już bardziej skomplikowane i nam bez podpowiedzi nie udało się dokonać prawidłowych rozróżnień. Oczywiście od razu oferowano zakup pereł oraz kremów z pereł - dobrych na wszystko. 

Ostatecznie, po 4 godzinach jazdy (gdy to tylko 170 km) dotarliśmy do zatoki Ha Long - z wietnamskiego - lądujący smok, Zatoka obejmuję powierzchnię ok 1 500 km2 i 1 900 skalistych wysepek. 

Tam  przesiedliśmy się na stateczek i wyruszyliśmy w rejs - podziwiać cuda natury.

Pocztówkowy widok na Ha Long
My niestety nie mogliśmy liczyć na tak piękną pogodę

Za: http://joshi-spa.jp/141816/picturesque-sea-landscape-ha-long-bay-vietnam


Nasz stateczek miał osiem 2-osobowych, gościnnych pokoi z łazienkami, jadalnię z barkiem, taras na dachu oraz pomieszczenia dla obsługi, kuchnię itd. Przy stateczku pływała cały czas mała barka, na którą się przesiadaliśmy, gdy dopływaliśmy do jakiejś przystani.

"nasz" statek i pochmurna pogoda w tle
Było w Ha Long chłodno, wietrznie i pochmurnie. Ale i tak nie umniejszyło to wrażenia jakie na nas wywarła zatoka. Przepiękna. Setki ogromnych skał wstających spod wody, porośniętych roślinnością gdzie to tylko możliwe, liczne endemity. Nam udało się też zaobserwować małpy (rezusy?) i ogromne ptaki drapieżne.

Za:http://hanoitohalong.com/halong-tours/halong-sapa-tour-packages/halong-sapa-tour-4-days-3-nights-by-bus

Moglibyśmy tam pływać godzinami, ale nasz krótki pobyt pełen był dodatkowych atrakcji a przede wszystkim posiłków. Jedzenia było bardzo dużo, prawie jak na polskich weselach. Spokojny też miał dobrze, bo dostawał dodatkowy wege-obiad. I po każdym posiłku zostawało 60 - 70% jedzenia.  I wszystko było wyrzucane.... Bardzo to był smutny widok. W ankiecie dla organizatora opisaliśmy nasze oburzenie, ale pewnie i tak to nic nie zmieni.

Nasi współtowarzysze byli dość rozbrykani i głośni więc staraliśmy się trochę izolować, np. na tarasie - gdzie było zimno, ale spokojniej.

I z ciekawostek - na linie przy maszcie wsiała mała polska flaga!  Jak to zobaczyli Portugalczycy, to zaraz powiesili swoją - większą i wyżej - prężąc zabawnie muskuły, że oni są lepsi, ale ostatecznie oni flagę zabrali a nasza została - więc musieli ostatecznie uznać wyższość Polski - ot takie studenckie zabawy. Nie zintegrowaliśmy się mocno, ale też nikt na szczęście do niczego nikogo nie zmuszał.

Po kilku godzinach pierwsza przerwa - poszliśmy zwiedzać jaskinie Sung Sot - co oznacza Zachwycająca/Zaskakująca Jaskinia - i faktycznie taka była. 10 000 m2 powierzchni, do 30 m wysokości, setki stalagmitów i stalaktytów. Kolorowe podświetlenie tworzyło bajkową atmosferę.

Za:http://www.ctsscs.com/destination/vietnam/photo-32/

Za:http://www.all-free-photos.com/images/grottes/PI45795-hr.jpg
Jedyne na co moglibyśmy tam ponarzekać, to brak czasu - wszędzie byliśmy gnani - aby zobaczyć jak najwięcej - ale przez to nie mogliśmy nacieszyć oczu takim widokiem, przystanąć, podziwiać. No ale to też nasza wina - sami wybraliśmy wycieczkę z programem wypełnionym po brzegi.

Po zwiedzaniu jaskini czas na kaking! Czyli kajaki. Mieliśmy świetną zabawę w przepięknej scenerii - a przepływanie przez naturalny tunel pod skałami - coś fantastycznego. Było to też miejsce licznych kraks - bo zamiast patrzeć przed siebie i sterować kajakiem wszyscy podziwiali widoki. - Bo oczywiście jak się łatwo domyślić, wszędzie było tłoczno - dużo statków, dużo kajaków, dużo turystów. I praktycznie same białasy. Sezon na wietnamskich turystów dopiero za pół roku.



Wróciliśmy na statek. Kolacja. W jadalni szykowała się impreza integracyjna, ale uciekliśmy do naszego pokoju. Marzyliśmy o tym, by podziwiać gwiazdy, ale było zbyt pochmurno. Wcześnie rano pobudka, bo śniadanie już o 7. Potem przewodniczka zapowiedziała wycieczkę na górę na Wyspie Małp. Zastanawiałam się, czy nasze zwyczaje buty się nadają, co ze sobą zabrać itd. Po czym spojrzałam, że studenci założyli na nogi japonki, wzieli aparat w rękę i już.. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy góra jest górą...

Podpłynęliśmy. Nie wiemy, jak wysoka była góra, za to policzyłam, że na szczyt prowadziło 397 kamiennych stopni. Czyli weszliśmy na szczyt w kilka minut.

Widok z Wyspy Małp
Na całe szczęście byliśmy tam wcześnie rano, bo właśnie zaczynały się zbliżać kolejne stateczki wypełnione turystami.A szczyt - mógł pomieścić maksymalnie 8 osób. Schodząc zboczyliśmy w nowo budowaną ścieżkę,która prowadziła do kolejnych przystani. Tam było cicho, spokojnie i tylko pojedynczy turyści. Nie umiemy sobie wyobrazić, jak tłoczno tam musi być latem na głównym szlaku.
Wróciliśmy na łódkę, gdzie uczyliśmy się robić wietnamskie roladki z papieru ryżowego z nadzieniem z wieprzowiny i dodatków (albo samych dodatków w wersji wege). I jeszcze tylko lunch i nasza wycieczka zmierzała do końca. Czuliśmy ogromny niedosyt. Chcielibyśmy być tam dłużej....


Jeszcze tylko powrót przez gromadę narzucających się sprzedawców pamiątek i wróciliśmy do Ha Noi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz