wtorek, 30 grudnia 2014

Pozwól, żeby Góra zmieniła Ciebie

W miniony weekend postanowiliśmy się wybrać poza stolicę, by zdobyć Górę Arayat - jest to wygasły wulkan o dwóch wierzchołkach (północny 1026 m.n.p. i południowy 984 m n.p.m.). Góra bardzo mocno przypominała mi polską Ślężę - tak jak ona, wzrasta samotna na płaskiej przestrzeni, tak samo otoczona licznymi wierzeniami a nawet szlak momentami był podobny - tylko roślinność trochę inna... I bardzo nam się motto wypisane na drewnianej tablicy spodobało: Nie zmieniaj Góry, pozwól, żeby to Góra zmieniła Ciebie.

Za:http://zh.treklens.com/gallery/photo179564.htm
Ale po kolei. Mount Arayat położone jest ok. 70 km od Metro Manila, więc logicznie rzecz ujmując dojazd tam nie powinien zająć dużo czasu. Ale tutaj wiele rzeczy nie jest logicznych, więc dobrze rozplanowany transport i tak zajmuje pół dnia (chyba, że ma się własny samochód).  Zatem w sobotę podjechaliśmy do położonego w pobliżu góry miasta Angeles. I bardzo nas ono zaskoczyło, bo to było miasto pełne burdeli i starszych białych panów - głównie Amerykanów - prowadzących pod rękę młode Filipinki. Natrafiliśmy na całe ulice pełne burdeli i starszych panów - nam również oferowano - co tylko chcemy, w ile osób chcemy, włącznie z dowolnymi narkotykami. Widać było, że sexbiznes działa tam nad wyraz sprawnie - hotele na godziny ulokowane tuż obok burdeli, kantory wymiany walut dla obcokrajowców i kuchnia amerykańsko-europejska. Widzieliśmy wielu białych mężczyzn zakorzenionych już w tym mieście, sączący piwo, palący fajki, wpatrujących się w swoje młode towarzyszki - wyglądali, jakby byli w raju. W końcu Angeles City - Miasto Aniołów... 

Poza tym miasto było brudne. I nie mam tu na myśli tylko śmieci na poboczach, ot wszystko było pokryte grubą warstwą brudu i kurzu, pełne spalin i hałasów. Nie spodobało nam się. Ale też było istotnie tańsze niż Manila - tutaj za uliczną wariację na temat sushi zapłaciliśmy raptem 50 pesos. I zjedliśmy pyszne europejskie babeczki z jabłkami (za którymi nam już było trochę tęskno). 

Nasz hotelik, położony na uboczu, tuż za kościołem wyglądał jak melina lokalnej mafii. Ale kiedy mafia skończyła grać w bilard (i pewnie prowadzić niecne interesy), wszystko ucichło a my grzecznie zasnęliśmy. 

Następnego dnia przed 7 rano wyszliśmy z hotelu i ruszyliśmy na poszukiwanie odpowiedniego jeepenya. Lokalni dawali kompletnie sprzeczne wskazówki. Tu jedna uwaga - widząc na mapach, że w Angeles City roi się od hoteli - byliśmy przekonani, że to bardzo turystyczne miasto i nie będzie problemu z dostaniem się do podnóża góry Arayat.  A tu o szlaku na górę nikt nic nie wiedział, a hotele służyły innym typom turystów. Ale w końcu się udało i dotarliśmy do Magalang - miasteczka położonego już tylko kilka kilometrów od góry. Tutaj już musieliśmy liczyć na pomoc tricykla, i jakież było nasze zdziwienie, gdy kierowcy, mieszkający tam przez całe życie, nie wiedzieli gdzie jest wejście na szlak na oddaloną o kilka kilometrów górę! Odsyłali nas na drugą stronę góry - do miasteczka Arayat, skąd też są szlaki, ale łatwiejsze - a my spragnieni gór, chcieliśmy trochę trudniejszy szlak. Ja zaczęłam się trochę niepokoić - skoro lokalni nic o szlaku nie wiedzą, to może go tam wcale nie ma?  Albo jest zamknięty? W końcu spotkaliśmy tricyklowca, który nas podrzucił pod górę (i to taką drogą, że nieświadomie ominęliśmy punkt biletowy). Wysadził nas gdzieś. Dosłownie GDZIEŚ, bo powiedział, że dalej jest za stromo i tricykl dłużej nie pojedzie. Na szczęście mieliśmy w telefonie mapę, odnaleźliśmy się i ruszyliśmy pod górę. W końcu natrafiliśmy na punkt kontrolny - musieliśmy się wpisać do księgi - i mogliśmy ruszyć. Szlak szeroki i nieoznaczony - ale wiedzieliśmy, żeby iść wzdłuż słupów energetycznych.

Proszę wybaczyć jakość zdjęć, ale elektronika odmawiała współpracy w taki upał
 A po drodze napotykaliśmy kolejne stacje drogi krzyżowej - dość kiczowate... ale na Wielkanoc pielgrzymują tu podobno tłumy turystów.


Trochę się pogubiliśmy (bo szlak nieoznaczony) ale tylko trochę. Było już koło 9.30 i zaczęło się robić gorąco. Przy jednej ze stacji siedział sobie kilkunastoletni chłopak. Powiedzieliśmy grzecznie dzień dobry, on nie odpowiedział, tylko pokazał na szczyt góry i ruszył za nami. Tłumaczyliśmy mu po angielsku i w tagalog, że nie potrzebujemy przewodnika i że nie zapłacimy mu za pomoc. Chłopiec pokazywał, że jest głuchy i nie mówi (w co początkowo nie wierzyliśmy) i towarzyszył nam dalej na szlaku, który - z leśnej dróżki zmienił się w ledwo widoczną ścieżynkę w ponad metrowej trawie. Tam spotkaliśmy jakiś robotników i poprosiliśmy ich o wytłumaczenie chłopakowi, że nie mamy dla niego pieniędzy, więc szkoda jego czasu - (co było trochę bez sensu, bo jedyne co on miał - to czas). Oni próbowali, ale też polegli. Z czasem zorientowaliśmy się, że chłopak faktycznie jest niemową - było to słychać po odgłosach, jakie wydawał przy poślizgnięciu się (a szedł w japonkach). Nam drogę pokazywał na migi. 

Szlak trudny, bardzo stromy. Gorąco.

To był szlak...
Wzięliśmy ze sobą sporo wody, ale nasz nowy towarzysz nie miał przy sobie absolutnie nic. Więc zaczęliśmy się dzielić i wodą i jedzeniem. I bardzo się dziwił, gdy dostał od nas trochę soku z aloesu (pływają w nim kawałki aloesu) i zastanawiał się czy to nie zepsute i czy można to pić - ale ostatecznie zasmakowało :). Robiło się tak stromo, że często musieliśmy iść na czworaka by podciągać się na rękach. Ja myślałam, że wykituję. Do tego stopy tak mi napuchły, że nie chciały się mieścić w butach. A nasz przewodnik?  Biegał w japonkach i patrzył na nas jak na łamagi jakieś. A my patrząc na niego - czuliśmy się jak łamagi jakieś....

Było mi już tak gorąco, że szłam wyłącznie siłą woli, a nie mięśni. Zaczęliśmy wycieczkę na wysokości ok 300 metrów, do pokonania było 700. Powoli opadaliśmy z sił (głównie ja). Po drodze spotkaliśmy kilku tragarzy, wnoszących np. 20 litrowy baniak z wodą (który nie miał żadnego rozsądnego trzymanka), albo wielkie ciężkie worki (a do tego kilku mężczyzn szło zupełnie boso!) Widać było, że mój zachwyt nad ich siłą i wytrzymałością sprawił im dużą radochę. Jeden z tragarzy szedł z grupą 5 kilkuletnich chłopców - wprawiał ich do zawodu od małego (przy czym ten najmniejszy mógł mieć ze 6 lat). Turystów po drodze spotkaliśmy niewielu, bo to nie jest popularny szlak - i wcale mnie to nie dziwi. Był naprawdę wyczerpujący - były momenty, że miałam wszystkiego dość - a potem nawet na to nie miałam siły. I tylko Spokojny mnie poganiał, prośbą, żartem albo wróżeniem mi plamy na honorze. Działało na tyle skuteczne, że na północny szczyt "jakoś wlazłam"!


O 12.00 osiągnęliśmy szczyt, na którym mieści się baza wojskowa a w niej kilku sympatycznych żołnierzy z wielkimi karabinami i tabliczką z napisem - uwaga - strzelamy do nieznanych osób. Ale z uśmiechem powiedzieli, że jeszcze do żadnego zbłąkanego turysty strzelać nie musieli. My jednak wpisaliśmy się do księgi - aby już nie być nieznani - ot tak na wszelki wypadek... Spotkaliśmy też kilka zadbanych psów :) Wtedy też zapytaliśmy, którędy iść na drugi szczyt, bo chcieliśmy na niego wejść i zejść z drugiej strony góry. Nasz chłopczyk-przewodnik nie był chętny na taką wyprawę, więc daliśmy mu mimo wszystko trochę pieniędzy i ruszyliśmy w drogę. Zapytaliśmy żołnierzy jak wygląda szlak - a oni radośnie odpowiedzieli, ze nie wiedzą bo nigdy nim nie szli. My ostatecznie też nim nie poszliśmy. Bo szlak nie był właściwie szlakiem - nie oznaczony, stromy, do tego spotkaliśmy prawie pionową ścianę, ponad 2 metrową, po której pięło się kilka luźnych korzeni. I o ile, może jakoś, bym tam zeszła to nie mieliśmy pewności, że takich miejsc nie będzie więcej - a one są nie tylko trudne technicznie ale również czasochłonne. Zarządziliśmy odwrót - i ostatecznie - bardzo dobrze, że to zrobiliśmy, bo chyba bym nie dotarła na drugi szczyt inaczej niż u Spokojnego na barana. 

Zejście w dół (już bez naszego przewodnika, który po otrzymaniu pieniędzy nas zignorował) było trudniejsze niż się spodziewaliśmy i zajęło nam w sumie więcej czasu niż wejście na górę - choć zrobiliśmy tylko jeden skok w bok na White Rock - Białą Skałę, żeby popodziwiać widoki na okolicę.


Ze względu na liczne stromizny, często schodziliśmy tyłem, podtrzymując się rękoma. Takie niecodzienne prace mięśni spowodowały, że poczuliśmy zmęczenie mięśni, o których nie mieliśmy pojęcia, że w ogóle istnieją. Spokojnego przy przytrzymywaniu się pnia drzewa, oblazły małe mrówki i pogryzły. Ale na szczęście nie mocno i na swędzeniu się skończyło. 
To co nas dziwiło - to niewielka ilość zwierząt. Spotkaliśmy ogromne mrówki, miały ze 3 cm długości, trochę małych mówek, kilka jaszczurek i komarów. Ale żadnych dzikich zwierząt ani nawet ptaków! Może faktycznie ta Góra jest nawiedzona i zwierzęta nie chcą tam mieszkać?
Spotkaliśmy za to kilkunastu żołnierzy wspinających się do bazy na szczycie. Każdy z nich miał w ręce długą broń. Zapytałam trochę prowokacyjnie - czy tu aż tak niebezpiecznie, że tyle broni musi być - a oni - że owszem, bo zdarzają się tutaj ostrzały ze strony lokalnych terrorystów... 

Droga w dół dłużyła się niemiłosiernie, ale jakoś w końcu zeszliśmy. Była już godzina 16, gorąco, zmrok za półtorej godziny a ja całkiem wykończona. I wtedy zrozumieliśmy, jak to dobrze, że nie próbowaliśmy atakować drugiego szczytu. 

Po zejściu do wioski byliśmy tak przepoceni, że marzyliśmy o prysznicu. Zapytaliśmy o niego w sklepiku a tam nas zaprowadzili na tyły domu, gdzie w ciemnym pomieszczeniu stała beczka z wodą i malutki sedes. Ale i tak było spoko. Umyliśmy się, przebraliśmy w czyste ciuchy i poczuliśmy dużo lepiej. Następnie chcieliśmy złapać tricykl, który zabrałby nas do większego miasta. A tricyklowcy - jak na ironię - kompletnie nas ignorowali. W końcu złapaliśmy jakiegoś, ale zażądał takiej stawki, że nawet mnie - tak zmęczonej - nie przekonał.  Poszliśmy sobie, a po chwili zatrzymał się niejaki Filip - jadący na motorze z przyczepką bagażową, w której już kogoś wiózł. Nazwał nas swoimi przyjaciółmi i zapytał, czy nas gdzieś podrzucić. Spokojny załadował się na wózek, ja na tyle siedzenie motoru i ruszyliśmy. Filip był bardzo rozmowny (mimo słabego angielskiego). Trochę nie rozumiał, po co wchodziliśmy na górę. On mieszka obok całe życie, ale jakoś nie przyszło mu do głowy, żeby na nią wchodzić. Nie chciał od nas pieniędzy, tylko uścisk ręki. Ale ostatecznie przyjął parę pesos za większe zużycie paliwa. 

Potem już tylko jeepney i dotarliśmy do San Fernando - a tam próbowaliśmy złapać autobus do Manili. I było wiele radości - bo rozkładu nie było żadnego. Logiki też niewiele. Podjeżdżał autobus, ludzie się na niego rzucali. Kto się zmieścił ten jechał. My nie mamy takiej wprawy w pchaniu się, poza tym marzyliśmy o miejscach siedzących. W końcu udało nam się coś złapać. A siedzenia - jak zwykle - pokryte pokrowcami z folii. Ot, żeby spoceni ludzie nie wcierali potu w siedzenia, a że sami przez to pocą się jeszcze bardziej? A to od tego jest klimatyzacja - i tak po wejściu z upalnego dworca, w autobusie potraktowano nas powietrzem o temperaturze 17 stopni... 

Ostatecznie, szczęśliwi i zmęczeni dotarliśmy do domu.


Na zakończenie, coś od Spokojnego o mitologii związanej z górą Arayat.  Wyrasta ona dość samotnie z płaskiej równiny. I choć geologicznie jest to jeden masyw o dwóch szczytach rozdzielonych niewielką przęłęczą, to lokalni ludzie wierzą że są to dwie "zrośnięte" góry, zatem Arayat jest miejscem... wybranym. Świętym. Axis mundi, gdzie stykają się światy. Oczywiste jest więc, że jest z taką górą powiązanych mnóstwo wierzeń i mitów a nawet bogów. Według niektórych Arayat od dawna zamieszkiwana jest przez opiekuńczą ale i surową boską rodzinę Sinukuan.
 
Jeden z mitów, opowiada historię o Marii Sinukuan, jednej z trzech boskich córek, która opiekowała się ludźmi z okolicznych wiosek, dostarczając im żywność i wodę, zwłaszcza kiedy ludzie prosili o pomoc w ciężkich czasach. Jednak pewna rodzina była chciwa i choć zawsze dostawała to czego potrzebowała, to ciągle chciała więcej. Wzięła więc wóz zaprzężony w dwa bawoły i pojechała do lasu, poprosić Marię o owocę i mięso. Gdy owa rodzina odnalazła Marię Sinukuan, ta obdarowała ich tak ogromną ilością jedzenia, że aż się wóz uginał. Przestrzegła ich jednak, że w drodze powrotnej, nie wolno im już niczego więcej zerwać ani zebrać. Jednak wracając, krewniacy zaczęli rozmawiać o tym, że bogowie mają tak dużo zwierząt i owoców, że jeśli zerwą jeszcze kilka, na pewno nikt nie zauważy różnicy....

Kiedy tylko zerwali pierwszy owoc, wóz nagle stanął. Wszystkie dobra, które wieźli, zaczęły się zamieniać w kamienie i rozsypywać. Chciwcy zaczęli uciekać, ale drogę zastapiła im Maria i za karę zamieniła ich w świnie...

Po dziś dzień, lokalni ludzie uważają, że cokolwiek spożywczego znajdziemy na górze, można to tylko zjeść lub pozostawić, nie wolno zabierać ze sobą w niziny. Może dlatego lokalni zostawiają tam sporo śmieci, bojąc się zabrać je ze sobą?

Maria Sinukuan
Za:http://arayat2012.tripod.com/images/mariasinukuan.gif

O mitach (chcecie?), pewnie napiszemy jeszcze przy okazji wycieczki do Mount Pinatubo, która, choć daleko, jest ściśle związana z Mount Arayat, niczym dwa bieguny czy Yin i Yang...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz