niedziela, 28 grudnia 2014

Ostatni dzień

Trochę się to wszystko rozciągnęło,więc szybko kończymy,

Po powrocie z Ha Long, został nam tylko jeden dzień na zwiedzanie stolicy. 
Spokojny zamówił sobie okulary, ja aż żałuję, że też sobie nie zrobiłam - marki dowolne, ceny przyjemne. Pobiegaliśmy trochę w poszukiwaniu pamiątek, zwiedziliśmy muzeum kobiet, które głównie prezentowało stroje ślubne, rytuały związane z rodzeniem dzieci oraz ich rolą przedstawicielek płci pięknej czasie wojny wietnamskiej (wyróżniono te, które aktywnie walczyły w wojnie wietnamskiej, albo straciły w niej więcej niż pięcioro dzieci - i było ich niestety wiele).

Wietnamskim kobietom nie jest łatwo - ciężko pracują, trudniej im rozpocząć edukację, we wszystkim muszą się słuchać mężczyzny (ale jest kilka plemion matriarchalnych - gdzie to one dzierżą władzę). Dla kobiety niezwykle ważne jest małżeństwo i posiadanie dzieci - to jakby stanowi o jej jestestwie. I może być tak, że nawet po ślubie, jeśli para nie może doczekać się potomka, to uważane jest to za winę kobiety i mężczyzna może się z nią rozwieść i poszukać nowej żony. Takim rozwiedzionym kobietom szalenie trudno jest ułożyć sobie życie na nowo. 
Na szczęście jak to określiła znajoma Wietnamka - świat się zmienia - również dla kobiet.
Poniżej kilka zdjęć Wietnamek z uroczystego zakończenia roku szkolnego.

W stroju akademickim

W stroju codziennym

W tradycyjnym stroju wietnamskim 
Po wizycie w muzeum wietnamskim wybraliśmy się na kawę. Wietnam jest drugim co do wielkości producentem kawy. Oczywiście poprosiłam o kawę bez cukru i mleka. Oczywiście dostałam z dużą ilością cukru... Ale to nie koniec drobnych nieporozumień.W jakimś street food'zie z angielskim menu, zamówiliśmy kanapkę z łososiem. Otóż, ja tylko myślałam, że dostanę kanapkę. Dostałam to:

Czemu zatem nazywało się kanapką? Bo kosteczki miały 3 warstwy
Dolna i górna były jasne, a środkowa różowa.
I przy dużej dozie wyobraźni przypominało to przekrój kanapki...

Do tego luźna wariacja na temat sushi z warzywami - mniam mniam!
 i co ciekawe,
dano nam, białasom widelec, choć pałeczkami jadłoby się łatwiej..

Do tego zielona herbata z galaretką i mlekiem.
 I naleśnik w tle! Ależ to było dobre!

Poszliśmy również do Teatru Lalek na Wodzie - ponieważ jest to wietnamski ewenement. Typowa sala teatralna, scena zalana wodą, za nią dekoracje, (w których, do pasa w wodzie, ukrywają się osoby sterujące lalkami). Po bokach sceny orkiestra i śpiewaczki. Lalki są drewniane i ważą kilka kilogramów. Nauka ich płynnej obsługi trwa zazwyczaj kilka lat. 

Przedstawienie trwało godzinę. Wystawiane są 3 - 4 razy dziennie i bilety najlepiej kupić z kilkudniowym wyprzedzeniem. Poniżej - znaleziony w sieci - fragmenty przedstawienia. I o ile teraz z takiego zasobu korzystam chętnie, w czasie przedstawienia bardzo przeszkadzał nam tłum turystów, bardziej zainteresowany czy dobrze filmują niż tym, co faktycznie dzieje się na scenie...


Spokojnemu podobała się muzyka, zaś występ lalek niekoniecznie. Mi zupełnie odwrotnie...

Spakowani, smutni, że to już koniec wycieczki, udaliśmy się na lotnisko. Byliśmy 2,5 h przed odlotem. Ale już wtedy kolejka do odprawy bagażowej ogromna. Staliśmy tam prawie 2h. Po czym podchodzi do nas Pani z obsługi, poprosiła nas o paszporty i zapytała:
- a macie państwo bilety potwierdzające wylot z Filipin?
- nie. Nie mamy, nie potrzebujemy, ponieważ mamy już odpowiednie wizy. 
- ojej, ojej, to ja muszę po kierownika. 

Przyszedł kierownik:
- według nas państwa wizy nie są odpowiednie, więc albo państwo nie wylecą, albo zapłacą po 1000 euro kary albo kupią sobie u kolegi obok bilety wylotowe z Filipin....
- ale..?
- takie przepisy.
- ale już lataliśmy do Filipin i tam przy tej wizie nikt się tego nie sprawdza! Nie wymagają tego!
- ale my wymagamy. 
- aha. 

Udaliśmy się do Vietnam Airlines, tam pan kierownik pomógł nam kupić bilety które można zwrócić, zapisał dokładnie, jak o taką refundację się ubiegać. Potem biegiem do odprawy. Zostało nam pół godziny do odlotu, a my dopiero oddawaliśmy bagaże. Następnie podeszliśmy do kontroli bagażu podręcznego. Zauważyłam, że obok stoją wietnamskie kapelusze, takie jaki właśnie miałam na głowie, - ale była opatrzone wielkim dopiskiem, że tego przewozić na pokładzie nie wolno. Ale ja nie miałam wyboru a obsługa przysypiała. Wsadziłam kapelusz do maszyny prześwietlającej, przeszłam przez wykrywacz metalu, wsadziłam ręce do maszyny od drugiej strony, bo kapelusz się oczywiście zaklinował, wyjęłam, bezczelnie włożyłam na głowę i poszłam dalej. A Spokojny wniósł dwie butelki po 300 ml z wodą, choć przecież nie wolno... 

Na szczęście start samolotu był trochę opóźniony ze względu na te nieszczęsne kolejki do odprawy bagażowej, tak więc spokojnie zdążyliśmy. Wylądowaliśmy na Filipinach a tam oczywiście nikt o bilety wylotowe nie pytał, bo przecież mamy dobre wizy...

Ale mimo tej przykrej niespodzianki na lotnisku, jesteśmy Wietnamem zachwyceni. Jego szalonym ruchem drogowym, pogodnymi ludźmi, przepiękną przyrodą i ich umiejętnością dbania o nią (w przeciwieństwie do Filipin), staruszkami ćwiczącymi o świcie, zupką pho, jedzeniem  a przede wszystkim nadzieją, jaka była w tych ludziach - że mimo, że taki ustrój, że czasem bardzo biednie - to w ludziach była nadzieja i energia. Nawet gdy Spokojny któregoś wieczoru wędrował po biednej, nieturystycznej dzielnicy, widział, że ludzie pracują, krzątają się wokoło. Widział, że jest im ciężko, ale nie poddawali się. 
Cóż za odmiana po Manili, w której tak często wieje beznadzieją, w których w biednych dzielnicach, ludzie godzinami siedzą na ulicach i nic...

1 komentarz: