sobota, 7 marca 2015

Baguio - letnia stolica Filipin

Baguio – położone na 1370 m n.p.m. ze względu na panujące tam niższe temperatury  ( 8 - 10 stopni chłodniej niż w Manili) nazywane jest letnią stolicą Filipin. Odwiedziliśmy ją dwukrotnie. 
Znajduje się ona około 200 km na północ od Manili, co przekłada się na 7 godzinną podróż autobusem. 
Za pierwszym razem, gdy dotarliśmy na dworzec około 2.30 w nocy, okazało się, że pierwsze wolne miejsca są dopiero na kurs o 6.00. Zastanawialiśmy się, czy nie wrócić do domu i się nie przespać, ale na szczęście zrezygnowaliśmy z tego pomysłu, bo już o 4.20 miły pan konduktor nas do jakiegoś autobusu dopchnął. A tam tradycyjnie siedzenia pokryte foliowymi pokrowcami a klimatyzacja nad nimi ustawiona na maximum. (Bardzo często autobusy nie przewidują możliwości jej wyłączenia. Jedynym rozsądnym sposobem aby ją ograniczyć jest zapchanie czymkolwiek otworu nawiewu albo przewieszenie zasłonek nad siedzeniami, tak by przykryły wylot powietrza). I sporo osób zablokowało w ten sposób klimatyzację, żeby jednak było trochę cieplej, więc co zrobił kierowca? Włączył dodatkowy nawiew nad przejściem. Na nasze pytanie, czemu ludzie muszą marznąć konduktor odpowiedział z rozbrajającą szczerością: bo to przecież autobus klimatyzowany. Oczywiste, prawda?
O dziwo podczas tej podróży nie było obwoźnych sprzedawców, za to zatrzymaliśmy się na dwóch postojach w przydrożnych knajpkach. A że klientela takich miejsc zmienia się codziennie, widać nie czują też dużej potrzeby dbania o klienta i tak – dla wegetarian nie ma nic prócz zwykłego ryżu z dodatkiem robaków. Na pretensje Spokojnego o te robaki, sprzedawca zareagował mniej więcej tak: no i co z tego?  

Przez cały luty i połowę marca w Baguio trwa festiwal kwiatów – i związku z tym, w mieście jest dużo przyjezdnych i sporo atrakcji, w tym liczne parady i wystawy bukietów. Nam przede wszystkim spodobał się festyn w głównym parku, gdzie serwowano lokalne potrawy i to w fajnych cenach. Spokojny też miał co jeść, bo tutaj uprawiają dużo warzyw i potrafią je jeść bez dodatku mięsa. Najbardziej smakowały mi kuleczki Takoyaki, choć one z pochodzenia, są japońskie. 


Takoyaki w trakcie smażenia
Za:http://pl.wikipedia.org/wiki/Takoyaki
Smakowały, jak placki z cukinii, z kawałkami mięsa, dużą ilością tłuszczu. (A przed chwilą doczytałam, że jednym ze składników jest również ośmiornica..)
Natomiast same kwiaty – owszem było ich sporo, zarówno stworzone małe ogródki jak i zwyczajne bukiety. 
Miałam jednak wrażenie, że filipińska sztuka ich układania, polega na ściskaniu i maksymalnym upychaniu pozbawionych liści kwiatów. I nawet mnie, szczerze mówiąc niezbyt się podobały.

Jedno z kwiecistych stoisk wystawowych
Za to samo miasto jest brudne i zarazem kolorowe, z bogato dekorowanymi jeepney'ami (za to bez tricykli, których burmistrz zakazał już 3 lata temu ze względu na liczne wypadki i zatłoczenie ulic).



Widok na Baguio
Ludzie, jakby sympatyczniejsi, ceny dużo fajniejsze. Ba! Kupiłam sobie dwa kilo świeżych, młodych ziemniaków :) ależ miałam radochę!


Obserwowaliśmy też Pana, który jako osoba niewidoma żebrał wśród spacerowiczów w parku. Ale wzbudził on we mnie pewne wątpliwości, bo choć niewidomego udawał całkiem sprawnie, to jednak zbyt wiele miałam do czynienia z bezwzrokowcami, żeby się na to nabrać. Szkoda, bo takim zachowaniem tym bardziej szkodzi osobom niewidomym, którzy na Filipinach wcale nie mają łatwo. (Uprzedzając pytanie, tak, nadal pracuję dla niewidomych, choć momentami współpraca układa się średnio).
Wieczorem chcieliśmy wpaść do restauracji opisanej w przewodniku Lonely Planet jako miejsca obowiązkowego dla wegetarian i wszystkich tych, którzy lubią przyrodę. Tyle, że restauracja była, ale jakby jej nie było. Ani taksówkarz, ani lokalni mieszkańcy nie wiedzieli, gdzie się ona znajduje. Oczywiście mieliśmy adres – czyli ulicę i ogólną nazwę budynku, ale bez jego numeru (bo tutaj takie fanaberie nie występują - i np. blok w którym mieszkamy też nie ma swojego numeru). Znalezienie miejscówki zajęło nam z dobre pół godziny, bo Filipińczycy bardzo nie lubią się przyznawać, ze czegoś nie wiedzą, więc zawsze jakiś kierunek nam wskazywali. Co z tego, skoro kolejna osoba zaprzeczała i kierowała w przeciwną stronę? Ostatecznie okazało się, że restauracja jest na 5 piętrze jednego z budynków, w żaden sposób nie oznakowana ani z zewnątrz ani na parterze. Chyba Lonely Planet dało im taką renomę, że nie muszą się reklamować.
Wystrój bardzo fajny, stylizowany na dżunglę, z duża ilością zakamarków. Jedzenie faktycznie dobre, ale obsługa na tragicznym poziomie (np. zapomnieli nam dostarczyć deser, ale do rachunku już nie zapomnieli go dopisać itd.) – tu przy okazji jeszcze jedna, filipińska ciekawostka. Nie ma czegoś takiego, jak zabieranie pustych talerzy przez kelnera. Ba, jak donosi nowe potrawy a nie ma już na nie miejsca na stole, to nie zabierze miły kelner brudnych talerzy, tylko dosunie kolejny stolik i tam postawi nowe dania. O ironio! Nawet jak je poskładamy na jeden stosik, to nic nie pomoże, kelner ich nie zabierze, dopóki nie wstaniemy od stołu. Inną sprawą jest, ze Filipińczycy nie sprzątają po sobie naczyń – czy w prostych jadłodajniach, czy sieciach fastfoodów, nie ma czegoś takiego, jak wrzucenie resztek śmieci i odniesienie tacy. A gdy my tak robimy, to się patrzą na nas jakoś tak dziwacznie.
Skoro już jesteśmy przy filipińskim sposobie jedzenia, to inną ciekawostką są sztućce. Otóż bez względu na zamawianą potrawę, dostaje się tylko dużą łyżkę i widelec, ewentualnie pałeczki. A co z nożem? Nie ma. Potrawy są na tyle miękkie by pokroić je widelcem lub są już pokrojone. Jak kiedyś Spokojny poprosił nóż do omletu, wywołał niemałe zamieszanie a ostatecznie dostał… duży nóż kuchenny z ząbkami i drewnianą rączką! Pewnie na szybko zabrali go kucharzowi. :)

A zamiast na talerzu, czasem można w knajpce dostać jedzenie podane na kawałku bananowego liścia.  Mało wygodne (bo sos sojowy łatwo porozlewać), ale za to ekologiczne i przynajmniej dla nas - całkiem egzotyczne.
Wracając do Baguio. Następnego dnia postanowiliśmy wejść na Górę Santo Tomas, z której miał rozpościerać się piękny widok na miasto a przy dobrej pogodzie widać nawet morze. My, chyba już tradycyjnie zamiast widoków mieliśmy chmury. Ale to nic, wyprawa i tak udana. Na początku podjechaliśmy jeepney'em na górę Ra-dar, która swoją nazwę uzyskała dopiero po postawieniu na niej dwóch ogromnych radarów. 


Widok na górę Ra-dar
Musieliśmy następnie pokonać niewielką przełęcz i bardzo ostre podejście na Santo Tomas.


Zdjęcie, jak wszystkie w tej notce -
- kiepskie. Ale za to widać, jak
strome było podejście.
Po drodze spotkaliśmy kilku turystów w jeepach i kilku rowerzystów górskich – i nie ukrywałam swojego podziwu, że dali radę podjechać pod taką stromiznę. Ostatni odcinek drogi – jakieś 20 minut marszu, trzeba pokonać pieszo – i tam… byliśmy już praktycznie jednymi turystami, bo chodzić to Filipińczycy nie lubią.
Fragment drogi
Na szczycie – ogromna stacja transmisyjna, kilka wież i dziesiątki anten. Spotkaliśmy tam też najfajniejsze psy na Filipinach - względnie zadbane kundle, dwójka rodziców, dwójka szczeniaków i jeden dodatkowy psiak. Były kochane, domagające się pieszczot i zabawy. Zupełnie inne niż manilskie psy, które (nie bez powodu), wolą ludzi omijać z daleka. Oczywiście zwierzaki dostały połowę naszego obiadku, a Spokojny stwierdził, że gdyby miał więcej czasu, to by przyszedł na górę jeszcze raz – tym razem z workiem psiej karmy.



Za drugim razem podróż do Baguio nie zaczęła się wesoło. Słowem wprowadzenia: podczas tej azjatyckiej podróży jedliśmy w miejscach o bardzo różnym standardzie higieny, czasem wręcz tragicznym a mimo to, nasze żołądki przetrwały to bez problemów. Spokojny tylko raz cierpiał na rzadką chorobę, po zjedzonej tu, w mieszkaniu, czekoladzie (która jak się potem okazało, była dopiero składnikiem czekolady, który wymagał obróbki). Mnie taka żołądkowa niedogodność dopadła po zjedzeniu własnoręcznie przygotowanej sałatki z kolczochem jadalnym zwanym tu sayote. Jak to mój Tata podsumował - za dużo higieny, za czysto było...


Sayote
Za: http://en.wikipedia.org/wiki/Chayote
A kiedy mi się to przytrafiło? Oczywiście podczas 7 godzinnej podróży autobusem. Oj! (ale jakoś przeżyłam).

Podczas tej wizyty w Baguio postanowiliśmy odwiedzić pobliską kopalnię. Nie łatwo było ją znaleźć, zwłaszcza, że nie jest nigdzie reklamowana.

W kopalni wydobywanie są: złoto, srebro, miedź i chromit. W trybie trójzmianowym, po 8 godzin dziennie pracuje w niej ponad 23 tys. osób. Ponieważ dojście do podziemnych korytarzy zajmuje dużo czasu, górnicy przez  te 8 godzin nie wychodzą na powierzchnię. Dlatego razem z nimi, na dół zabierany jest wózek toaletowy.



Aby wydobyć 1 gram złota, potrzebują przetworzyć około 5 kg skał. 


Narzędzia górnicze
Aby wydobyć minerały, najpierw wielkim młotem pneumatycznym wywiercają długie otwory, w których następnie umieszczają laski dynamitu. A potem następuje duże BUM. 
Zwiedzając kopalnię, miałam okazję też kawałek takiego otworu wywiercić :) Następnie wraz ze Spokojnym i jednym pracownikiem weszliśmy wgłąb wąskiego, ciemnego tunelu, by zobaczyć górnicze stanowisko pracy. Było tam potwornie duszno i gorąco, a długie węże wentylacyjne (nazywane tam anakondami) nie zawsze dawały sobie radę z wymianą powietrza.

Pozostała część naszej grupy (kilkoro Filipińczyków), nie chciało się aż tak daleko zapuszczać i sporo stracili, bo była to najfajniejsza część wyprawy. Potem, do jednego z otworów górnik włożył dynamit i odpalił lont. Do wybuchu pozostało 40 s. W bezpiecznej części, czekaliśmy na wybuch. Był to chyba najbardziej głęboki dźwięk, jaki w życiu słyszałam. Potem z korytarza zaczął się wydobywać dym i uruchomiono wentylację. 

Gdy wychodziliśmy Spokojny podkradł z worka kawałek skały, w którym może jest 0,000000000001 g złota. Ja w tym czasie dla niepoznaki rozbawiałam górników. Mimo to, dojrzeli niecne działania Spokojnego, ale spojrzeli na mnie i zapytali, czy nie trzeba nam noża, żeby sobie wygodniej worek otworzyć.. :) 

Po tej godzinnej wycieczce, oddaliśmy służbowe kalosze i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wstąpiliśmy jeszcze do Świątyni Buddyjskiej. 


Wnętrze świątyni

A to już fragment świątyni.
Składała się z kilku,
bogato zdobionych budynków.
Powrót do domu był typowy, z maksymalnie podkręconą klimatyzacją i wyświetlanymi bardzo brutalnymi filmami na autobusowych telewizorach. Ale co ciekawe na dworcu w Baguio wisiał cennik przejazdu taksówką.



I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dotyczył taksówek w Manili, oddalonej o 200 km..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz