wtorek, 3 marca 2015

Dobra żona powinna być dobra

Zdecydowana większość Filipińczyków (poza mieszkańcami kilku południowych, islamskich wysp) to chrześcijanie. Bardzo często jednym z pierwszych pytań, jakie zadają nam lokalni, to - jakiego wyznania jesteśmy. Jak słyszą, że oficjalnie jesteśmy katolikami to wzdychają z ulgą.

Spokojny miał taką przygodę:
Poszedł do niskobudżetowego fryzjera, w niebiznesowej dzielnicy. Wszedł do "salonu" a pierwsze słowa, jakie padły z ust pracownicy: 
- Dzień dobry, sir! Jakiego jest Pan wyznania?
Gdy dowiedziała się, że katolickiego to zaprosiła go na fotel. Spokojny chciał kontynuować wątek, żeby się dowiedzieć (bezskutecznie), czemu to takie ważne przy obcinaniu włosów, więc wyjął spod kołnierza łańcuszek i powiedział: 
- Widzi Pani, nawet krzyżyk zawsze przy sobie noszę.
- Krzyżyk? Ale po co krzyżyk?
- Noszę go jako symbol swojej wiary. 
- Ale..., ale po co?

Nabożeństwa odbywają się tutaj nie tylko w kościołach, ale np. w naszej osiedlowej restauracji, gdzie na czas mszy wynoszone są stoły i stawiany ołtarz, albo w jakiejś salce przy centrum handlowym. Kilka razy się spotkaliśmy z sytuacją, jak w czasie zakupów w supermarkecie, przez megafon wygłaszano modlitwę, w tym czasie wszyscy się zatrzymali i głośno się modlili. 

Postanowiłam zatem się wybrać na mszę. Wybór miejsca padł na kaplicę położoną na dachu centrum handlowego.

Kaplica na dachu (7 piętro centrum handlowego)
Zgodnie z informacjami na stronie internetowej miała zacząć się o 12.15 i skończyć po 45 minutach. I.. nabożeństwo trwało właśnie tyle, co do minuty! Niesamowite.

Sama kaplica/kościółek bardzo mi się podobał. Podłoga była skośna a ołtarz poniżej wiernych, dzięki temu wszyscy dokładnie widzieli księdza i vice versa.

Wnętrze kapicy na kwadrans przed mszą
Ale po kolei:
Mszę prowadził młody, energiczny ksiądz, a wspierały go trzy kobiety + trzyosobowy chórek i jeden Pan Techniczny. Kobiety nie miały na sobie ministranckich szat, ubrane były skromnie w białe bluzki i czarne spódnice/spodnie. Jedna z nich stała przez cały czas przy bocznej mównicy (były dwie) i kierowała wiernymi: mówiła kiedy trzeba wstać, kiedy można usiąść itd. 

A gdy nadszedł czas, by uklęknąć, ludzie nie wykorzystywali ławki do podtrzymywania swoich zacnych czterech liter, tylko klęczeli prosto. Modlitwę Ojcze Nasz wymawiali z uniesionymi, rozłożonymi rękoma. A znak pokoju - wobec obcych wyglądał podobnie jak nasz - skinięcie głową (ale za to z szerokim uśmiechem) a Ci, którzy się znali,  padali sobie w ramiona, całowali w policzek itd. Dużo w tym było serdeczności :)

Wiernych było około 100 - 120. Na tyłach kaplicy stał Pan Techniczny. Pilnował, by ludzie nie przeszkadzali w trakcie mszy, zapewne też dostawiał krzeseł jeśli była taka potrzeba, ale co sympatyczne, jak jedna staruszka po modlitwach na kolanach miała problemy, żeby wstać, Pan Techniczny podchodził i pomagał jej. 

Taca na ofiary też wyglądała inaczej. Był to podłużna deseczka z wąskim otworem na środku i podczepionym czerwonym workiem. Tym sposobem nie można było podejrzeć, ile pieniędzy jest w środku ani wydać sobie reszty :-)  "Tace" przyniosły dwie panie i podały ją wiernym, a Ci wrzucali do niej datki i podawali z rąk do rąk.

Stałe fragmenty mszy były w języku angielskim, natomiast kazanie w tzw. taglishu, czyli połączeniu angielskiego i tagalog. Nie zrozumiałam oczywiście całej przemowy (wszak mój tagalog, aż tak dobry nie jest), ale to co wyłapałam brzmiało mniej więcej tak (i bardzo mi się podobało):
Za dużo prosimy Boga, powinniśmy mu więcej dziękować. Jak masz żonę, to dziękuj Bogu, że ją masz. Jak już nie masz żony, to dziękuj Bogu, że ją miałeś, a jak jeszcze nie masz żony, to pewnie ona teraz dorasta do roli żony i dziękuj Bogu, że dzięki temu będziesz miał dobrą żonę. 

Komunia niczym się nie różniła od polskiej, może poza faktem, że szli do niej prawie wszyscy, a potem nie wracali na swoje miejsca, tylko siadali możliwie najbliżej ołtarza (żeby się przy drugim podejściu za dużo nie nachodzić).

Na zakończenie nabożeństwa rozległy się oklaski i ludzie ponownie podchodzili do księdza, a ten ich błogosławił, kładąc każdemu dłoń na głowie. Było to sympatyczne zakończenie. 

--
A tak na marginesie, wracają do żon, przytoczę anegdotkę:

Któregoś razu, gdy nasze pranie na dachu już wyschło, poprosiłam Spokojnego, żeby je przyniósł. A ten wracając z ubraniami spotkał sąsiadki, które się wielce zdziwiły i zapytały:
- Czy potrzebujesz pomocy domowej?
- Nie dziękuję, żona zajmuje się domem. (udajemy małżeństwo, bo na konkubinat krzywo patrzą)
- To Pan ma żonę a sam po pranie chodzi?! To co to za żona?!

I tak oto, jeszcze nie jestem żoną, a już tą złą! :)


Ale, żeby nie było tak jednostronnie, raz niosąc sobie zakupy, zatrzymał mnie Filipińczyk i wciągnął w pogawędkę. Ze swoim bratankiem chciał mnie wyswatać, bo ja jestem taka piękna i och i ach. Chcąc uciąć jego coraz śmielsze marzenia, powiedziałam, że to za późno, bo już mam męża. A Filipińczyk na to z nieudawanym oburzeniem: 
To masz męża i on nie płaci za Twoją taksówkę, tak, że musisz zakupy nosić?! Toż to musi być zły mąż! 
I westchnął pod nosem, że jego bratanek to byłby lepszy, ale już za późno...

Widać, Panika i Spokój są siebie warci :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz