niedziela, 11 stycznia 2015

Plaże w Olongapo

Kiedy rozmawialiśmy o tym, gdzie pojedziemy na weekend, Spokojny rzekł uparcie - ja chcę do lasu! Ja rzekłam równie uparcie, że może wreszcie czas zobaczyć plażę? Jesteśmy przecież w kraju o linii brzegowej długiej na 36 289 km (Filipiny składają się z 7107 wysp z czego 880 jest zamieszkanych).

Pomyślicie - no przecież Manila leży nad zatoką manilską - to przecież tam też powinny być plaże! - ja też tak myślałam, zanim tu przyjechałam. A tu niespodzianka. Plaży w Manili nie ma. Brzeg jest wybetonowany a woda śmierdzi... 

"plaża manilska"
Więc jak ktoś chce na plażę - to musi wyjechać poza teren zatoki manilskiej. Kierunki mogą być dwa - albo na południe do Batangas, gdzie są podobno przepiękne plaże. Albo na północ, gdzie plaże są niezłe, ale za to jest jeszcze las Pamulaklakin... - czyli nasz kompromis. 



Ale najpierw trzeba tam dotrzeć. Mimo, że to raptem 140 km, to autobus jechał ponad 4 godziny...a z przesiadkami, szukaniem dworca itd, zajęło nam to ponad 5,5 godziny. Żałujemy trochę, że nie mamy tutaj samochodu, ale tylko trochę, bo i tak nie pozwoliłabym Spokojnemu prowadzić w tak szalonym ruchu drogowym. Więc pozostają nam autobusy (pociągów jest tutaj mało, są powolne i ciągle w remoncie - bo liczne trzęsienia ziemi uszkadzają tory. Na razie pociągi nie jeżdżą w interesujące nas kierunki). 

Olongapo - z akcentem na "gapo" to 200 tysięczne miasto położone nad zatoką Subic i jeszcze do niedawna było bazą wojskową. Ale po wyjeździe wojsk amerykańskich, mieszkańcy przekształcili tereny wojskowe na tereny wolnocłowe. Tym sposobem miasto składa się z dwóch części, zwyczajnej i powojskowej.

Most oddzielający dwie części miasta
I o ile na dawnych terenach wojskowych są już normalnie sklepy i hotele, to panują tam specyficzne zasady - nie ma jeepneyów, ani tricykli, taksówki są, ale nieoznakowane, a ruch kołowy jest mocno ograniczony. Pokrążyliśmy trochę po mieście, wstąpiliśmy do kościoła.


Boczne ściany składają się z szeregu drzwi, otwieranych w czasie Mszy, by zrobić większy przewiew. 
Widać również, że montowanych jest wiele wentylatorów.

Na figurze Chrystusa i krzyżu widać kwiaty. To składana w ofierze Sampaguita - kwiat jaśminu
(na nasze to chyba jaśmin wielkolistny),
narodowy kwiat Filipin. 

Ponieważ Sampaguita to kwiat niezwykle popularny i romantyczny, powstało na jego temat wiele pieśni w tym jedna z najpopularniejszych miłosnych piosenek na Filipinach. Poniżej w wersji z napisami :)



Spacerując dalej po mieście, wdrapaliśmy się na wzgórze cmentarne, z chaotycznie i ciasno poukładanymi nagrobkami. Kwiatów mało, zniczy wcale, śmieci sporo. Za to widok na miasto bardzo nam się spodobał. 



Gdy się przyjrzycie, to na balustradzie zobaczycie suszące się pranie. Tak, również tutaj na cmentarzu mieszkają ludzie. 

Byliśmy już bardzo blisko brzegu. Znaleźliśmy kawałek dzikiej plaży, gdzie mogliśmy odpocząć pod słomianym daszkiem. Cisza, spokój, bawiące się dzieciaczki w tle (jedna rodzina mieszkała na plaży). Piasek pokryty połamanymi koralowcami i muszelkami - dość ostry i parzący w stopy. Woda oczywiście cieplutka, czysta (choć bez przesady). A po drugiej stronie zatoki - góry... Przecudne połączenie. 






No cóż, taki za mnie filmowiec, jak z koziej d... trąbka.

Wdrapaliśmy się na górkę, z której widać plaże w strefie powojskowej
Widoki świetne. Ale jak myślicie, jak wyglądała ścieżka, prowadząca na plażę? Ano tak...



Ale jakby to nie było, nie jesteśmy zbyt plażowymi ludźmi i po chwili było nam już za gorąco, a słońce nas nieźle przypiekło. Ruszyliśmy zatem dalej. Zamarzyło mi się nocować gdzieś w pobliżu plaży. Podjechaliśmy jeepem parę kilometrów wgłąb zatoki i tam rozpoczęliśmy szukanie noclegu.  I warto było szukać tylko po jednej stronie ulicy - bowiem hotele wykupiły sobie po kawałku plaży. I tak, można było sobie znaleźć tani pokoik, ale pewnie w innym celu niż opalanie się, bo dostępu do plaży hotelik nie miał. I trzeba wtedy szukać jakiejś dzikiej plaży poza miastem albo płacić za wstęp do innego hotelu Ceny różnorodne i czasem pokój z grzybem na ścianie kosztował 1200 pesos a czasem 500. Nie chcieliśmy towarzystwa grzybów. Poszliśmy dalej, kolejny hotelik, prosimy o pokazanie pokoju, otwierają nam drzwi, a tam w środku burdel, z półnagimi kobietami i rozochoconymi mężczyznami. Jak mnie zobaczyli to bardzo im się radośnie zrobiło, a burdel-mama opowiedziała, jaka to jestem ładna i słodka....Ku rozczarowaniu burdel-mamy i całego wesołego towarzystwa, uciekliśmy. 

Bo im dalej szliśmy, tym więcej burdeli. Że też zawsze musimy trafiać w takie miejsca! No, ale tam gdzie były ogrom mężczyzn w mundurach, tam też i był popyt...

W końcu znaleźliśmy fajny pokoik w hoteliku nad zatoką. Przebraliśmy się w kostiumy kąpielowe i ruszyliśmy na plażę. Upadł potworny, a ja - byłam najbardziej rozebraną osobą na plaży! Turystów nie było zbyt wielu, a gdy mijały nas lokalne kobiety, były poubierane od stóp do głów - bo przecież kto by się tam chciał opalać. I oczywiście co chwilę byliśmy zaczepiani przez wędrownych sprzedawców. A może chcemy bransoletkę? Albo dwie? Albo zegarek rolexa, bardzo oryginalny? Albo monetę jednodolarową, nieco zniszczoną przez morze?! Unikat, panie! Unikat! Mówił każdy kolejny sprzedawca...  I oczywiście mogliśmy leżeć sobie tylko na plaży przynależącej do hotelu - i każdy pensjonat zatrudniał chłopca, który pilnował, żeby żaden obcy plażowicz nie ośmielił się położyć ręcznika kawałek za daleko...



Tu już się ubrałam, bo mnie słonko przypiekło.
Typowego romantycznego zachodu słońca nie było - ukryło się ono za górami. Dla mnie bomba! Po wieczornym spacerze po mieście, poszliśmy spać. 

Było bardzo gorąco, więc budziłam się co chwilę w nocy. I tak koło trzeciej, leżę sobie na łóżku, rozmyślam o losach tego świata, a tu nagle.... ziemia zaczyna się trząść! Trzęsienie ziemi! Malutkie, mikroskopijne wręcz. Byłam bardziej podekscytowana niż przestraszona. Obudziłam Spokojnego. A po kilku sekundach wszystko wróciło do normy. Z wrażenia i oczekiwania na wstrząsy wtórne nie mogłam zasnąć. Ale nic więcej się nie wydarzyło. Tylko obsługa hotelowa przeszła się po budynku i sprawdzała, czy żaden turysta nie panikował za bardzo (ale myślę, że wielu się nawet nie obudziło).

Rano wstałam i pobiegłam na plażę, zobaczyć wschód słońca. 



Cisza, spokój, pierwsi rybacy wypływający na środek zatoki. Jest mi dobrze. Aż przychodzi pracownik hotelowy i zaczyna sprzątać, tzn. wszystko co choć trochę zielone wyrzucał na plażę. Nie ważne, że do liści palmowych było przyczepionych wiele sztucznych kwiatów, albo kawałków folii. Przecież morze i tak zabierze... Ot, kolejny potworny przykład filipińskiej ekologii. No a gdy ów mężczyzna zobaczył mnie samotną, postanowił zburzyć mój błogi spokój i poderwać białą kobietę. I tak się dowiedziałam, że Mateo jest samotnym romantykiem i szuka porządnej kobiety, a jak już ją znajdzie, bo będzie dla niej dobry a ona urodzi mu dużo dzieci... Ostudziłam jego plany mówiąc, że jestem już zamężna. Biedny Mateo bardzo posmutniał, ale za to mogliśmy porozmawiać na inne, niematrymonialne tematy. 

Po śniadaniu wróciliśmy do centrum Olongapo i wyruszyliśmy na poszukiwania Pamulaklakin... ale o tym w kolejnej notce...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz