wtorek, 6 stycznia 2015

Wolontariat

Wyjeżdżając tutaj zakładałam, że po krótkim czasie aklimatyzacji znajdę sobie wolontariat. A wcale tak szybko go nie znalazłam. Z prostego powodu - tutaj wolontariat nie jest wcale popularny. Kiedy rozmawiałam z ludźmi o moich planach, patrzyli na mnie ze zdziwieniem i powątpiewaniem. Pracować? Za darmo? Ale po co? 
Ale że jestem wolontariuszem zaprawionym w różnych bojach, byłam dobrej myśli. A tymczasem nikt na moje propozycje współpracy nie odpowiadał. Może myśleli, że to jakaś podpucha? Kobieta z Europy? Pracować? Za darmo? Poprosiłam znajomych o pomoc. I przed świętami się udało. Znalazłam zajęcie w organizacji pomagającej osobom niewidomym. 

Niestety nie mogę wielu szczegółów zdradzać, bo umowa miała klauzulę poufności, która to w szczególności zabraniała fotografowania. 

"Moja" organizacja jest bardzo katolicka. Za bardzo jak na moje standardy. Na rozmowie kwalifikacyjnej wypytano mnie o wyznanie, stan cywilny (ech, skłamałam) i o to w jakim obrządku był mój ślub i czy mój mąż też wierzący itd.....  No, ale myślę sobie - chcą coś o mnie wiedzieć, czy mam podobny sposób widzenia świata, etykę itp. więc grzecznie odpowiadam. Gdy dogadaliśmy się do warunków współpracy, dostałam masę papierów do uzupełnienia. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jedna strona formularza. Punkt 1. Podaj dane kontaktowe do swojego byłego pracodawcy, który potwierdzi twoje kwalifikacje. Punkt 2. Podaj dane kontaktowe do osoby/organizacji, która potwierdzi twoją osobowość i charakter. Punkt 3. Podaj dane kontaktowe do swojego księdza... Że co?! Zgłupiałam, więc napisałam tylko, że to bez sensu, bo mój ksiądz nie mówi po angielsku.... ech! 

A czym się tam zajmuję? Tworzę dwie malutkie biblioteczki - jedną dla dzieciaków, drugą dla studentów. Zasoby to trochę książek brajlowskich i w czarnym druku. Ogólnie ogarniam panujący na półkach chaos i panujące pod półkami pająki.... Pod tym względem, ten wolontariat bardzo przypomina ten z przed kilku lat w Południowej Afryce, tylko na dużo mniejszą skalę.

Dojeżdżam do organizacji ok. 75 min. Najtrudniejszy jest początek - złapać jeepneya, do którego można się jeszcze zmieścić. Potem spacer po obskurnym węźle komunikacyjnym i ustawiam się w kolejce po bilet do metra naziemnego, które jest dość szybkim środkiem transportu (tory umieszczono na słupach, więc metro omija korki). Bilety występują w dwóch wariantach - albo ładowany odgórnie i każde przejście przez bramki pobiera opłatę, albo wariant drugi - zdecydowanie bardziej popularny - kupowanie biletów jednorazowych, które są ważne tylko na określonej trasie i tylko w dniu zakupu. Jak można się domyślić, ten system powoduje ogromne, choć sprawnie przesuwające się kolejki (oddziele kasy na oddzielne kierunki - więc przykładowo, rano nie mogę sobie od razu kupić biletu powrotnego). 

Przy wejściu na peron - obowiązkowe choć bezużyteczne sprawdzanie toreb i plecaków. Na peronie jest kilka stref. Po pierwsze oznaczone są miejsca, gdzie będą drzwi, gdy zatrzyma się metro. Przy nich ustawiają się kolejki. Więc nie można sobie ot tak z nudów spacerować, bo zaraz Pan strażnik grzecznie wstawi nas z powrotem do kolejki. Na peronie dodatkowo wydzielono strefę do kobiet w ciąży, matek z dziećmi, staruszków i niepełnosprawnych. Dla nich przeznaczony jest pierwszy wagon. Jeśli nie jest doszczętnie zapchany wpuszczają tam również pozostałe kobiety. Drugi wagon zazwyczaj jest zarezerwowany dla przedstawicielek płci pięknej. Na niektórych stacjach jest tak, że już przy wejściu na peron rozdzielają kobiety i mężczyzn, tak że zakochana para nie pogrucha sobie radośnie w czasie jazdy i tak w samotności pojadą, aż.... do następnej stacji, gdzie już tak rygorystycznych podziałów nie ma i można się spokojnie przesiąść.

Na peronie pusto bo a) pociąg właśnie odjechał b) jest niedziela.
Metro lubię nazywać macajką. Ze względu na ogromny tłok panujący na stacjach i w wagonach w godzinach szczytu człowiek jest obmacany ze wszech stron. Kobiety niechętnie korzystają z wagonów ogólnodostępnych, bo jak już ma być taki intymny tłoczek, to niech chociaż w damskim towarzystwie...

No ale ok, godzina szczytu, podjeżdża metro. Nie mieszczę się ani do pierwszego, ani do drugiego. Podjeżdża trzeci - stoję pierwsza w kolejce, więc tym razem musi się udać, ale... drzwi się otwierają, czekam grzecznie, aż ludzie wysiądą, a tu napiera na mnie tłum i opieprza, czemu ja nie wchodzę, skoro drzwi otwarte. Jak ktoś chce wysiadać, to jego problem, tłum chce wsiąść i tłumu jest więcej więc ma rację... Masakra. Weszłam do środka, wagon zapchany do granic, a pan strażnik sprawnie dopycha jeszcze jakąś jedną panią, albo dwie.... 

Przejażdżka macajką w godzinach szczytu to dla mnie potworne przeżycie, dlatego wolontariat wybrałam sobie w rozsądniejszych godzinach, by na przyszłość unikać takich wątpliwych przyjemności. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz