czwartek, 16 kwietnia 2015

Boholskie Czekoladki

Całkiem spontanicznie udało nam się wyskoczyć na krótkie wakacje. Wybraliśmy się na małą wysepkę Bohol.


A tam - cuda wianki! Ale po kolei:

Dolecieliśmy na wyspę Lapu-Lapu, położoną tuż przy (brzydkim) Cebu City. Język tamtejszy - tj. cebuański, różni się nieco od tagalog. Na szczęście angielski nadal był dość powszechny, więc nie mieliśmy większych problemów z porozumiewaniem się.

Potrzebowaliśmy dotrzeć do portu, by promem dopłynąć do wyspy Bohol. Po kupieniu biletów mieliśmy dwie godziny do odpłynięcia. Poszliśmy zatem zwiedzić muzeum portowe.



Przedstawiono w nim makiety okrętów, stare stroje portowe i fotografię miasta sprzed wojny.



Jeszcze jedna rzecz zwróciła naszą uwagę. Na pietrze muzeum podłoga była w bardzo kiepskim stanie. I żeby żaden turysta nie spadł na parter, dziury zabezpieczono. Doniczkami.


Miałam dość upału i zarządziłam, że idziemy już na dworzec portowy. A tam standardowo, opłata transferowa - pani w jednym okienku sprzedawała bilety wstępu na teren dworca a 5 metrów dalej inna pani nam te bilety zabierała. Spokojnie wystarczyłaby jedna osoba pobierająca opłatę, ale dzięki takiemu rozwiązaniu, ileż ludzi miało pracę... Opłaty dworcowe są powszechne w wielu tego typu obiektach.

Zdecydowaliśmy się na podróż klasą turystyczną a nie biznesową. Spodziewaliśmy się, że nie będzie luksusu, ale na tak małych, ciasnych i niewygodnych siedzeniach jeszcze nigdy nie siedziałam. Nie jestem zbyt wysoka, a nie miałam miejsca na nogi. Oj, podróż trwała nieco ponad godzinę, a ciągnęła się w nieskończoność.


"Nasz" prom

Zmarnowani dopłynęliśmy do Tubigonu, a tam, już na brzegu, rzuciła się na nas banda okropnych tricyklowców. Znów mieliśmy po dziurki w nosie ich prób naciągania, więc zamiast podjechać, poszliśmy z portu do miasteczka piechotą. Niby nic, kilometr, może półtora, ale było wtedy około 35 stopni w cieniu. Tak wnioskujemy, bo cienia niestety po drodze nie było żadnego. Żar lał się z nieba.
Na końcu drogi majaczył się McDonald. I był jak taka oaza na pustyni. Tam jest klimatyzacja, powtarzałam sobie w duchu. Klimatyzacja! 

Po drodze dopadło nas kilku agentów organizujących wycieczki o absurdalnych cenach. My, nienadający się do takich podróży zorganizowanych chcieliśmy zwiedzić Bohol po swojemu i Ci natrętni sprzedawcy nie mogli tego pojąć. A byli tak uparci, że nawet jak już zdawało nam się, że opędziliśmy się od nich, to i tak jeden z nich przybiegł za nami do McDonalda. Bo przecież na pewno taki biały człowiek, co zaraz po przyjedzie idzie do Maca, to musi być bogaty, leniwy turysta... Chyba pomyślał, że może jak uciekniemy od słońca i tej upiornej temperatury, to zmądrzejemy czy coś. Na jego nieszczęście nie tylko nie zmądrzeliśmy, ale i powoli kończyły nam się pokłady cierpliwości.

Bocznym wyjściem Spokojny wymsknął się na zwiady. Okazało się, że w całym Tubigonie są tylko: dworzec autobusowy, McDonald i naciągacze. Chcieliśmy zatem wyjechać jak najszybciej. Według natrętnych Boholczyków ceny przejazdu autobusem wahały się od 200 do 500 pesos od osoby. Drogo, jak na Filipiny, ale cóż było robić. Jednak gdy Spokojny po mnie wrócił, i wyszliśmy razem na zewnątrz, zatrzymał się już nieźle zapchany bus. Kierowca zaoferował przejażdżkę od razu i za normalną stawkę, tj. 80 pesos. Szczęśliwi dopchaliśmy się środka busa. A ten miły zbieg okoliczności trochę nam przywrócił wiarę w człowieka. 

Pierwszy cel - Carmen - niewielkie miasteczko, znane z pięknych widoków na wzgórza czekoladowe. Dotarliśmy tam w ciągu godziny. Gdy tylko wysiedliśmy, znów podbiegło kilku tricyklowców, oferujących swoje usługi. I znów, musieliśmy uciekać. (Bo niestety, zwykłe "nie, dzięki" nie wystarczało i taki kierowca potrafił iść za nami kwadrans i opowiadać, że bez niego, to my tutaj zginiemy i koniecznie musimy go wynająć.... Męczące, wierzcie mi, że po którymś razie ma się tego naprawdę dość. A im więcej takich tricyklowców mnie osaczało, tym bardziej byłam zdenerwowana i przestraszona ich natarczywością, a oni wtedy tym chętniej napierali i tym głośniej krzyczeli. Brrr!)


Miasteczko Carmen


I tamtejszy salon piękności...

Ku naszemu zaskoczeniu, znaleźliśmy skwer miejski z licznymi stolikami i ławkami. Poza mrówkami nie było tam nikogo. 


Skwer miejski...



...z typowo filipińskimi latarniami

Zostałam tam z laptopem i notowałam wrażenia. Spokojny tymczasem wyruszył na poszukiwania hotelu. Znalazł takowy, u Włocha - w którego pensjonacie obowiązywały europejskie standardy czystości :) Cudownie. Niby zwykła łazienka bez grzyba, a jak cieszy!

Wieczorem poszliśmy na kolację i znów w jadłodajni dostaliśmy ryż z robakami... Zrezygnowani kupiliśmy zwyczajnego, niezawodnego tuńczyka w puszce. W nim przynajmniej nigdy nie znaleźliśmy "dodatkowego białka". 

Następnego dnia tj. w Wielki Piątek, wczesnym rankiem wyszliśmy na spacer. Chcieliśmy dotrzeć do wzniesienia, z którego rozpościera się widok na słynne wzgórza czekoladowe. Odległość między hotelem a tą górką wynosiła według lokalnych między 3 a 8 km.  Spacer od samego początku był ciekawy, bo natrafiliśmy na procesję. 


Na Filipinach zamiast zmartwychwstania Jezusa, celebruje się jego śmierć. W Wielki Piątek odbywają się liczne drogi krzyżowe i procesje. Sami Filipińczycy nazywają ten dzień Good Friday - co znaczy Dobry Piątek. Zupełnie odwrotnie niż u nas! Jest to dla nich dzień wolny od pracy (a sobota czy niedziela są normalnie pracujące).


Stacja drogi krzyżowej. 
Po prawej stronie, na krzyżu wisi... butelka!

Tam również podeszło kilkoro dzieci, prosząc nas o błogosławieństwo - a naszym zadaniem było położenie dłoni na czole dziecka. Ba, czasem nawet było tak, że kobiety nam swoje malutkie dzieci przynosiły, żebyśmy je pobłogosławili.... Chyba faktycznie zbyt wielu białych ludzi się tam po wioskach nie błąka.

Po kilku kilometrach malowniczej drogi dotarliśmy pod wzgórze widokowe. Tam musieliśmy kupić bilety. Zapłaciliśmy 100 pesos za dwa osoby. Dostaliśmy 20 biletów po 5 pesos. A czemu tak? Bo bilety wstępów do różnych miejsc są zunifikowane. A ceny nie. Dlatego przygotowano bilety po 5 pesos i taki turysta dostaje potem tyle biletów po 5 pesos,żeby uzbierała się ilość właściwa.

Wdrapaliśmy się na górę. A widoki... niesamowite!





Jak powstały tak ciekawe wzniesienia? Prawdopodobnie na skutek wietrzenia skał wapiennych. A nieoficjalnie? Jak wynika z jednej z czterech legend,  na wyspie mieszkało dwóch olbrzymów, którzy wdali się ze sobą w kłótnię. I tak się sprzeczali, że zaczęli w siebie rzucać kulami ziemi. Żaden tej kłótni nie wygrał, ale tak się tym faktem panowie zmęczyli, że zapomnieli o co się pogniewali, więc zostali przyjaciółmi. Olbrzymi sobie poszli, a kulki z ziemi zostały - i tak powstały wzgórza czekoladowe - i jest ich aż 1200!


Ich nazwa pochodzi od brązowego koloru, jaki przyjmuje wyschnięta trawa w porze suchej. I od kształtu - wszak wyglądają jak czekoladki z bombonierki. Choć mężczyźni mówili, że im one co innego przypominają...


Na wzgórze widokowe przybywało coraz więcej turystów. Mam wrażenie, że dla niektórych byliśmy nie mniejszą atrakcją niż same wzgórza, bo co chwila ktoś nam (albo z nami) robił zdjęcia. W jakiś sposób było to dla nich istotne, żeby mieć zdjęcie z obcokrajowcem.


Po jakimś czasie na wzgórzu zaczęło się robić tłoczno, bo podjeżdżały kolejne rzesze turystów z wycieczek zorganizowanych. Postanowiliśmy wracać (znów piechotą bo droga była fajna, a tricyklowcy nie).



Gdy dotarliśmy do hotelu, było już tak gorąco, ze zaprotestowałam i stwierdziłam, że nigdzie więcej nie idę. Ale przecież iść trzeba. Poszliśmy szukać transportu. Ponieważ był to Wielki Piątek, czyli dzień wolny od pracy, nie jeździły busy ani jeepney'e. Po długich negocjacjach zdecydowaliśmy się jechać skuterem. Gdy na niego wsiadaliśmy (3 osoby na skuterku) to kierowca kazał mi się bliżej dosunąć, bo "motocykl jest już  i tak przeładowany". Kasków oczywiście nie dostaliśmy, toż to jakiś dziwaczny wymysł jest. Kask, w taki upał? Przecież to bez sensu...

Mimo, że było nam w czasie jazdy ciasno, to czułam się świetnie. Wolność. Wiatr we włosach. Ożywczy pęd powietrza. Cudownie! Wiedziałam, że po Boholu chcę jeździć już tylko w ten sposób. Dojechaliśmy do Loboc. Miasta, w którym przydarzył nam się cud. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz