wtorek, 21 kwietnia 2015

Niby-most i piękno, które ma wielkie oczy

Gdy dojechaliśmy do Loboc, pierwsze co rzuciło nam się w oczy - to stojące w centrum miasteczka ruiny ogromnego kościoła. Świątynia pod wezwaniem św. Piotra Apostoła została zbudowana w 1794 r. Z nielicznymi przebudowaniami stała do 15 października 2013 r., kiedy Filipiny nawiedziło potężne trzęsienie ziemi - na Boholu osiągnęło siłę 7,2 stopnia w skali Richtera. Wyspa została zniszczona. Zginęły 224 osoby. Ponad 30 000 mieszkańców straciło swoje domy.




Zarówno w Carmen (tamtejsza świątynia też nie przetrwała tej katastrofy) jak i w Loboc, mieszkańcy wierzą, że uda się odbudować ich zniszczone kościoły. Jednak koszty takiej pracy znacznie przewyższają możliwości skromnie żyjących mieszkańców. Było na Boholu biednie. Choć nie tak beznadziejnie,  i skrajnie ubogo jak w Manilskich slumsach.
Póki co, obok ruin postawiono kościoły tymczasowe - metalowa konstrukcja przykryta blaszanym dachem, bez ścian i tym wszystkim co udało się uratować z ruin - fragmentami ołtarza, drogi krzyżowej itp.

Wnętrze tymczasowego kościoła 
i figury świętych, 
stojące w kolejce do ołtarza.

Druga rzecz, która natychmiast rzuciła nam się w oczy niby-most. Trochę, jak przeprawa nad rzeką. Tyle, że wjazd i zjazd istniał tylko z jednej strony. A  zamiast tricykli i skuterów - były drzewa, ławki i spacerowicze.


Innymi słowy, na niby-moście był tylko deptak a wstęp na niego było tylko od strony obrzeży a nie centrum. Nawet dla pieszych nie przygotowano schodów od strony miasta, byle zejścia, drabinki. Po prostu niby-most kończył się niczym, tuż przy samym kościele.


Obok istniał normalny most. Po co, przed wielu laty powstał ten? Lokalni mieszkańcy sami nie byli zgodni. Jedni mówili, że tak miało być celowo (tylko po co wydawać pieniądze w tym biednym miejscu na taki bezsens?). Inni twierdzili, że to niedokończona inwestycja (ale jak to możliwe, że nachodzi na zabytkowy kościół?). Poznaliśmy też historię, według której pod świątynią ukryte były skarby jeszcze z czasów hiszpańskiej kolonizacji. Jednak dopóki budynek stał, bogactwa były niedostępne. Próbowano zatem wybudować most w takim miejscu, by móc na potrzeby przeprawy zburzyć kościół i dostać się do skarbów. Nie bardzo chce nam się wierzyć w taką historię, ale fakt faktem - kompletnie idiotyczny niby-most tam jest i nikt nie miał na niego dobrego wytłumaczenia.

Skoro jest niby-most, to jest i rzeka. Nazywa się tak samo jak miasteczko - Loboc. Jest ona zielona, szeroka i pływają po niej statki restauracyjne - obowiązkowy punkt wszystkich wycieczek zorganizowanych. Podczas rejsu jedzącym turystom pokazywane są filipińskie tradycyjne rytuały - a to tańce, a to śpiewy. I niestety, bardzo często wykorzystywane są do tego dzieci. Wiedzieliśmy, że nie chcemy brać w czymś takim udziału. 


Postanowiliśmy poszukać innych ciekawostek, ale najpierw marzył nam się prysznic. 

Ponieważ nie mieliśmy żadnych wykupionych noclegów, a rozsądne cenowo hotele nie reklamują się w Internecie, nie pozostało nam nic innego, jak znaleźć coś na miejscu. To zawsze było zadanie dla Spokojnego - ja za czymś takim nie przepadam. Zatem mój Luby ruszył na penetrowanie okolicy a ja usiadłam w cieniu pod nie-mostem i spoglądałam sobie na zieloną rzekę.


I tam po raz pierwszy (!) zobaczyłam Filipinkę, 
która odkryła ciało nie zważając na słońce.

Było mi dobrze, choć trochę za gorąco. Siedziałam jednak na widoku i sporo ludzi przejeżdżających pod nie-mostem zatrzymywało się koło mnie i zagadywało. Na najczęstsze pytanie, co robię, odpowiadałam rozsądnie, że czekam na męża. W tym prostym zdaniu zawarłam informację, że jest ktoś, kto się o mnie troszczy i zaraz pewnie po mnie przyjdzie. Tak sądziłam, aż podjechał jeden miły Pan i z uśmiechem woła:
- Cześć, co robisz?
- Na męża czekam.
- ...ale to masz męża czy szukasz?
Wierzcie mi, że echo mojego śmiechu długo jeszcze niosło się po zielonej rzece. Tak mnie ten bystry Filipińczyk rozbawił. 
Tymczasem Spokojny znalazł nocleg, wykąpaliśmy się i poszliśmy spać. Upał dawał nam się we znaki. Obudziliśmy się koło 21 i stwierdziliśmy, że czas coś zjeść. Wybraliśmy się zatem co centrum miasteczka, podziwiając po drodze stojący na wzgórzu, świecący krzyż. Okazało się, że większość jadłodajni jest już zamknięta, został tylko przesympatyczny Pan z pączkami. Jednak był to Wielki Piątek i chcieliśmy zjeść nieco skromniej. Podpytałam, więc tylko sprzedawcę, czy na tę górę z krzyżem, to można wejść. 
- Pewnie, że tak. Idźcie w tamtą stronę, na pewno pod krzyżem jest jeszcze wielu ludzi.

Wzgórze nazywa się Krus Daku i jest miejscem pielgrzymek w czasie świąt Wielkiej Nocy, o ile dobrze pamiętam, ma wysokość około 300 m npm.

Spróbujemy - pomyśleliśmy (i na tym nasze myślenie się niestety skończyło). Było już po 22, ciemno a my się błąkamy po okolicy szukając odpowiedniej drogi. Spotkaliśmy jednak sporo imprezowiczów (wszak Wielki Piątek to dla Filipińczyków wielkie święto) i ludzie chętnie nas kierowali w bardziej lub mniej odpowiednią stronę. W końcu trafiliśmy na drogę właściwą leśną drogę i zaczęliśmy iść ostro pod górę. Mimo pory nocnej nadal było gorąco (ok. 28 stopni). A my oczywiście, bez żadnej latarki i jakimiś 200 ml wody - bo przecież takiej wyprawy zupełnie nie planowaliśmy - mieliśmy iść tylko coś zjeść. Ja miałam serdecznie dość, w myślach krzyczałam na siebie, próbując zmotywować do kolejnych kroków. Spokojny próbował mnie zagadywać, żebym tylko nie zaczęła marudzić. Oooj... ciężko było. Po drodze utknęliśmy na rozstaju dróg, gdzie ja łapałam oddech a mój Luby próbował znaleźć kogoś, kogo by można poprosić o wskazanie kierunku. Na szczęście od czasu do czasu mijał nas jakiś młodzieniec na skuterze, więc nie musieliśmy długo czekać na poradę.
Ostatecznie weszliśmy na górę, a tam - połączenie imprezy oraz nocnego czuwania pod krzyżem. Kilkadziesiąt młodych ludzi - spojrzało na nas z ogromnym zdziwieniem. Z pewnością nie spodziewali się tam obcokrajowców. Część z nich przysypiała, część piła piwo, część siedziała zamyślona - a może po prostu się modlili?


Można było tam jednak poczuć, że atmosfera jest jakaś szczególna. Mimo to, nie czułam się tam bezpiecznie i poprosiłam Spokojnego, żebyśmy już wracali. A ten - wpadł na świetny pomysł i rzekł:
- Widzisz te światła w dole?
- Tak. 
- To tam jest Loboc, a tu jest jakaś ścieżka, idziemy!
- Ale przecież możemy się zgubić! I... (tutaj byłby cały wykład, o tym, jak bardzo ten pomysł jest głupi i nieakceptowalny, ale byłam na to zbyt zmęczona. Byłam tak zmarnowana, że było mi już wszystko jedno.)
Poszliśmy. Za chwile ścieżka się skończyła i tu zaczęło wiele radości. Na szczęście była prawie pełnia i księżyc pozwalał nam na przynajmniej częściowe rozeznanie się w okolicy. Nagle zza krzaka wychodzi około 30 młodych Filipińczyków. I nie wiem kto był bardziej zdziwiony - my czy oni? Chyba jednak oni, bo byli nie tylko zdziwieni ale wręcz przerażeni. Jak to? Jesteśmy sami? Na takim nierównym szlaku? Bez oświetlenia? Czy myśmy zwariowali? Chcieli koniecznie byśmy z nimi zawrócili pod krzyż. Ale poziom mojego zmęczenia uniemożliwiał taki plan. Dali nam zatem zapalniczkę z latareczką i powiedzieli, ze się o nas pomodlą... 
Odpoczęliśmy chwilę i ruszyliśmy dalej. Okazało się, że idziemy wzdłuż drogi krzyżowej. Szukanie kolejnych stacji pozwalało nam utrzymać się na szlaku. I w sumie to cieszyłam się, że widziałam to miejsce w nocy - ilość śmieci dookoła była ogromna i przekraczała jakiekolwiek standardy. To były krzyże na śmieciach. Spokojnie można było iść wzdłuż śmieci i się nie zgubić. Brr! 
Po minięciu ostatniej stacji, dotarliśmy do tej samej drogi, którą weszliśmy na szczyt. Ufff pomyślałam. Uff! Jeszcze tylko długi spacer w dół i Wielko-Piątkowa pielgrzymka dobiegła końca. 

Na sobotę mieliśmy sporo planów. Na początku musieliśmy znaleźć rozsądnego kierowcę skutera, który zawiezie nas do różnych ciekawych miejsc. Na szczęście udało nam się to dosyć szybko - i ruszyliśmy zobaczyć jedne z najsłodszych zwierząt na ziemi. Tarsiery!


Tarsiery są urocze. I malutkie - mają około 8 - 15 cm. Ich ogon potrafi być dwukrotnie dłuższy od korpusu. Oko jest wielkości mózgu. Słyszą dźwięki nawet do częstotliwości 91 kHz. Jedzą głównie owady, małe węże i ptaki. Polują skacząc na ofiarę. A skakać potrafią  - nawet na 4 - 6 metrów! Żyje do 12 w niewoli a do 20 lat na wolności.


Filipińczycy dawniej nazywali je magmaw - amerykanizacja jednak sprawiła, że nazwa powoli zanika.

Tarsiery są pod ścisła ochroną i na Boholu powstało kilka rezerwatów. By jednak miały się z czego utrzymać, postanowiono zaprosić do nich turystów. W lobockim ośrodku było 139 tarsierów, jednak tursytom pokazano tylko osiem z nich. To zwierzęta prowadzące nocny tryb życia, dosyć strachliwe. Gdyby pokazać je wszystkie turystom, ta śliczne ssaki byłby zbyt zestresowane. Dlatego większość ośrodka jest zamknięta a codziennie rano pracownicy wynoszą kilka zwierzaczków na teren dostępny dla zwiedzających. Dzięki temu tylko te najsilniejsze i najodporniejsze osobniki wystawione są na zachwyty turystów. Tak nam przynajmniej powiedziała pracownica ośrodka. Czy tak jest naprawdę? Mamy nadzieję. Bo tak w moim rozumieniu powinna wyglądać zrównoważona turystyka. A przecież widok tylko kilku zwierzątek wystarczył by zaspokoić ciekawość. Pracownicy rezerwatu stali co kilkanaście metrów i przypominali, że należy zachować ciszę i nie używać lamp błyskowych. Podobno tarsier mógłby oślepnąć od flesza.


Powiedzieć, że tarsiery są po prostu urocze, to za mało. One są prze-prze-urocze. 

Już takie cuda a był to dopiero początek soboty! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz