czwartek, 30 kwietnia 2015

O tym, jak kosmos nam sprzyjał

Choć media coraz mniej informują o tym, co dzieje się w Nepalu, tragedia jego mieszkańców nadal trwa. Dlatego proszę - kto może, aby również wsparł organizacje humanitarne, pomagające ludziom przetrwać te trudne chwile.

---
Wracam do filipińskich opowieści, bo choć jestem już w Polsce, chciałabym Wam opowiedzieć jeszcze kilka historii.
---

Po tym, jak już nazachwycaliśmy się tarsierami, nasz kierowca zabrał nas do "Man Made Forest", czyli lasu stworzonego przez człowieka. I to był dziwny las, bo na pierwszy rzut oka nie różnił się niczym od innych filipińskich lasów. Nie posadzono w nim drzew w równych rzędach ani też nie wybetonowano w nim ścieżek. Co zatem było w nim takiego niezwykłego, że Boholczycy byli z niego dumni? Otóż - był przykładem zdrowego rozsądku. 

W czasie II wojny światowej wielu ludzi ukrywało się w tymże lesie i korzystało z jego zasobów. Po zakończeniu konfliktu zbrojnego mieszkańcy wykarczowali las na potrzeby odbudowy swoich domów. Wtedy też okazało się, że ta zbyt drastyczna wycinka drzew znacznie zaburzyła cały ekosystem w okolicy, a właściwie hydrosystem. Korzenie nie zatrzymywały wody w glebie, zwierzęta się przeniosły w inne miejsca albo po prostu wyginęły. I wtedy Filipińczycy zorientowali się, że chyba schrzanili sprawę. Dla ratowania swojego eko i hydrosystemu postanowili odbudować las, co w efekcie przyniosło im same korzyści. To w Boholczykach mi się podobało - że w przeciwieństwie do ludzi, których poznaliśmy na innych wyspach, Ci bardziej dbali (i zdaje się rozumieli) przyrodę wokół nich. 


To co w tym lesie było również dla nas niezwykłe 
- to wysokość drzew. Były ogrooomne! 
Ta niebieska kropka to Spokojny :)

Po przyjemnym spacerze, zachciało nam się nieco więcej adrenaliny. Nasz kierowca zabrał nas do Sipatan - bliźniaczych mostów wiszących. A czemu zbudowali od razu dwa? Bo był tam taki ruch, że zdecydowano się na mosty jednokierunkowe.


Te chwiejne konstrukcje, zostały zbudowane po II wojnie światowej i mają po 40m długości. Zostały zbudowane tradycyjną metodą tj. z bambusowych listewek. Dawniej służyły przede wszystkim mieszkańcom i ich zwierzętom. 

Z czasem mosty stały się atrakcją turystyczną i trzeba je było wzmocnić stalowymi linami - widać Filipińczycy stwierdzili, że niejeden turysta jest cięższy od ich bawołów.. 


Most wyglądał mało stabilnie i mało bezpiecznie. Już po kilku krokach pękła pod moją stopą bambusowa listwa. Adrenalina podskoczyła! Po chwili jednak nauczyłam się tak stawiać kroki, żeby nie zniszczyć ani mostu ani tym bardziej siebie. Najfajniej było wejść na środek i zacząć się bujać! Oj, było wiele radości!

Po takich emocjach pojechaliśmy dalej. Tym razem droga była długa, ale i piękna. 


Mijaliśmy kierowców, 
którzy też ignorowali wszystkie przepisy ruchu,


mijaliśmy rzeki zarastane przez palmy,


mijaliśmy małe wioski,


...i małe miasteczka.


Przejeżdżaliśmy przez most, 
przystrojony kwiatami,


Nie od razu zobaczyliśmy dom, 
który na skutek trzęsienia ziemi zsunął się do wody.


Mijaliśmy również brezentowe płachty, na których suszył się ryż. 
Pomyślicie pewnie, czemu są one układane właśnie przy drodze
Otóż, po pierwsze jest tam równe pobocze, 
po drugie pęd powietrza od przejeżdżających samochodów,
porusza ziarenka ryżu i je obraca. Dzięki temu ryż suszy się
bardziej równomiernie. A kto by się tam spalinami przejmował...

Po kilkudziesięciu kilometrach dotarliśmy do celu - podziemnej jaskini Hinagdanan. Nazwa pochodzi od drabiny, bo początkowo tylko przy jej pomocy można było wejść do środka. Grota jest długa na 100 metrów i zamieszkują w niej tysiące ptaków - ale to nie one były największą atrakcją - a jeziorko, które znajduje się wewnątrz jaskini. Chętni mogą sobie nawet w nim popływać. Taplający się turyści z pewnością zaburzali panujący tam mikroklimat, a mimo to bez problemu mogli kupić zezwolenie na kąpiel.


My z takiej opcji nie skorzystaliśmy, z kilku powodów. Po pierwsze nie chcieliśmy zaburzać unikalnego ekosystemu, po drugie - woda niestety była mocno zanieczyszczona... ptasimi odchodami. Mimo, że pracownicy codziennie rano je zbierają, ciągle wpadają do wody nowe. 


Sama jaskinia bardzo nam się spodobała. Liczne stalagmity i stalaktyty, świergot ptaków, niebieska woda - coś fantastycznego! 

Wróciliśmy szczęśliwi do Loboc. 


To ja i nasz kierowca i jego skuter. 
Tu nikt się nie przejmuje czymś takim, jak przeładowanie pojazdu, 
więc bez problemu podróżowaliśmy we trójkę na małym skuterze.

Wróciliśmy do hotelu, usiadłam sobie na łóżku i... szlag mnie trafił. Po pościeli chodziły setki robaków. Na tyle małych, że bez problemu przechodziły przez rozwieszoną moskitierę. Co to to nie! Wściekłam się. A, że akurat zapukał do nas dyrektor ośrodka, aby omówić szczegóły wieczornej wycieczki, z teatralnie upiorną miną pokazałam mu te małe potworki w łóżku i oznajmiłam, że tak spać się nie godzi. Dostaliśmy inny pokój, niby wyższy standard - bo z klimatyzacją, za to śmierdziało tam bardzo. Trudno, wolę zapach stęchlizny niż robale w prześcieradle. 

A o jakiej wycieczce rozmawialiśmy? Otóż chcieliśmy zobaczyć robaczki świętojańskie. Plan był taki, że o po godzinie 19.00 mieliśmy wsiąść na małą łódkę i popłynąć z kapitanem 6 km w górę rzeki, aby pooglądać właśnie te stworzonka. Jednak dyrektor ośrodka ostrzegł nas, że prawdopodobnie zobaczymy tylko kilka z nich, bo była pełnia, a świetliki nie lubią, gdy jest zbyt jasno i wtedy się chowają. 

Trudno - pomyśleliśmy - nie mogliśmy wszak zostać tu dłużej i czekać na inną fazę księżyca. Gdy już było ciemno, spotkaliśmy się z naszym kapitanem. Wsiedliśmy do łódeczki, odbiliśmy od brzegu i.... ruszyliśmy w górę rzeki. Jedyne co oświetlało nam drogę, to mocno świecący księżyc. Łódka nie miała żadnego stałego oświetlenia, czasem kapitan włączał małą latarenkę, żeby zobaczyć czy inny równie nieodpowiedzialny przewoźnik nie płynie z naprzeciwka. Okazało się, że taki brak oświetlenia to tutaj był standard.

I wtedy się zaczęło.

Tutaj muszę dodać, że gdyby nie fakt, że widziałam to wszystko na własne oczy, że doświadczyłam tego osobiście - nie uwierzyłabym, bo było to tak niesamowite. A jednak - zdarzyło się!

Płynęliśmy powoli w górę rzeki i... zaczęło się robić coraz ciemniej. Początkowo nie rozumieliśmy dlaczego. Było ciemniej i ciemniej, mimo, że mieliśmy nad głowami bezchmurne niebo. Po chwili do nas dotarło....... ZAĆMIENIE KSIĘŻYCA!!! Po kwadransie zrobiło się całkiem ciemno a my ujrzeliśmy pierwsze drzewo, przy którym latały tysiące robaczków świętojańskich. 

Jedno drzewo, spośród wielu innych, błyszczało, migotało niczym ogromna choinka. Świetliki latały wokół i pomiędzy gałęziami, tworząc przepiękne przedstawienie. Nawet synchronizowały swoje fazy świecenia - co sprawiało, że drzewo wyglądało, jakby falowało światłem. Niestety nie udało nam się tego sfotografować. Poza tym byliśmy zbyt zapatrzeni, by myśleć o odpowiednich ustawieniach aparatu. 
Po kilku minutach kapitan przeprowadził łódź kilkaset metrów dalej i tam pokazał nam kolejne, równie hipnotyzujące drzewo (w sumie widzieliśmy cztery takie cuda natury).

Boholczycy żartują, że pod takimi drzewami Święta Bożego Narodzenia trwają cały rok. Naszym zdaniem świetliste drzewo nie wyglądało jak świąteczna choinka - było o wiele, wiele piękniejsze. Żywe. 
Zmienne. 
Falujące. 
Hipnotyzujące. 

Było to jedno z najpiękniejszych widoków podczas całej naszej azjatyckiej podróży.

Po chwili musieliśmy już wracać. Nadal zafascynowani takimi cudami natury, pełni jakiegoś nie do końca zrozumiałego dla nas spokoju ducha, płynęliśmy obserwując jak księżyc wychyla się z cienia Ziemi. Znów była pełnia. Znów księżyc oświetlał nam drogę. A my nadal nie mogliśmy uwierzyć, że to co się właśnie wydarzyło, stało się naprawdę. 

Wróciliśmy do hotelu. Następnego dnia rano przy śniadaniu, dyrektor hoteliku powiedział, że turyści, którzy wypłynęli po nas, widzieli tylko nieliczne robaczki. Wszystkie inne świetliki - schowały się przed blaskiem księżyca. 

I choć od tego dnia - Wielkiej Soboty, minęło już sporo czasu nadal nie wiem, jak to możliwe, że mam w życiu tyle szczęścia... Dziękuję!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz