środa, 6 maja 2015

Za gorąco!

Każdego roku w Niedzielę Wielkanocną całą rodziną wyjeżdżaliśmy na wycieczkę. Najczęściej o godzinie 8.00 byliśmy na łacińskiej mszy w Częstochowie a potem jechaliśmy do pobliskiego Olsztyna, by w plenerze zjeść fantastyczne wielkanocne śniadanie. 
Aby i tym razem tradycji stała się zadość, choćby na Filipinach, wstaliśmy na godzinę przed świtem i wyruszyliśmy na wycieczkę. Skuterkowy kierowca zabrał nas na Krus Daku - tę samą świętą górę, którą zdobyliśmy pieszo w nocy dwa dni wcześniej. Tym razem - obserwowaliśmy wschód słońca i cieszyliśmy się widokami. 




Podobno przy dobrej widoczności widać całą wyspę. 


Niestety nie zjedliśmy na szczycie śniadania - nie zastaliśmy po drodze żadnego otwartego sklepiku ani nawet budki z jedzeniem, w której moglibyśmy cokolwiek zjadliwego kupić. Zatem na śniadanie wróciliśmy do hotelu.

Powoli kończył nam się czas i musieliśmy ruszać dalej. Pod niby-mostem, tuż obok Pani grillującej kurczakowe wnętrzności, wsiedliśmy do jeepney'a, w którym dotarliśmy do największego miasta na wyspie - tj. do Tagbilaran. 


Stamtąd próbowaliśmy złapać transport na wysepkę Panglao (połączoną mostem z Boholem). Początkowo mieliśmy problemy i nie mogliśmy się dogadać. Namolni tricyklowcy sprawiali wrażenie obrażonych za to, że nie korzystamy z ich usług i nie dajemy im zarobić. Ja - tego dnia czułam się aspołeczna i nie miałam ochoty na kontakty z ludźmi. Dlatego też trudniej mi było zjednać do sobie Filipińczyków. 

Zrezygnowani poszliśmy na lody a po powrocie do "pętli" jeepney'owej udało nam się w końcu dostać do zdezelowanego autobusu. 


Problem mieliśmy z tym, że nie byliśmy pewni, dokąd dokładnie chcemy dojechać. Pamiętałam oglądaną wcześniej mapę z zaznaczonym na niej rozsądnie zapowiadającym się hotelikiem i kościołem św. Wincenta tuż obok - ustaliliśmy, że to będzie nasz cel. Okazało się, że kierowca "chyba wie", gdzież jest owa świątynia i "chyba nas tam wysadzi". I faktycznie kazał nam wysiąść koło kościoła, tyle, że nic poza tą budowlą nie zgadzało się z moimi wyobrażeniami. Ruszyliśmy przed siebie w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby nas pokierować w dobrą stronę. Pierwsze mijane domki wyglądały na opustoszałe - jak się później okazało, była impreza we wsi i wszystkich tam wywiało. Spacerowaliśmy sobie zatem dalej, błądząc coraz bardziej. Było gorąco. Było absurdalnie gorąco. Skręciliśmy w stronę wybrzeża, bo przypuszczałam, że nad plażą jakiś hotel znajdziemy. Przed nami dumnie prezentowały się kilometry prostej, pustej, zapiaszczonej drogi. Wlekliśmy się. Byliśmy nawet zbyt zmęczeni, żeby ze sobą rozmawiać. Szliśmy i kapaliśmy potem. 
W końcu natrafiliśmy na jakiś dom a w nim na wesołą staruszkę. Niestety nie mówiła po angielsku (a my po cebuańsku) więc miła pani zrobiła w domu spore zamieszanie, zwołała całą rodzinę, żeby to nam zagubionym turystom coś pomóc. Dowiedzieliśmy się wtedy, że tutaj w okolicy nie tylko nie ma szukanego przez nas hotelu, ba, nie ma żadnego hotelu.... No nic, podziękowaliśmy grzecznie i poszliśmy dalej w stronę plaży - której też nie było, bo brzeg okazał się być skalisty i stromy. Nic dziwnego zatem, że nie zbudowano tu ani jednego pensjonatu. Zatem - w tył zwrot i znów kilometry prostej, pustej, zapiaszczonej drogi przed nami.... 
Wróciliśmy do głównej ulicy a tam - minął nas autobus, którym tu przyjechaliśmy. Aż się na nasz widok kierowca złapał za głowę - chyba z wrażenia, że jeszcze nie padliśmy w tym upale. Nas też to zaczynało dziwić.
Powoli spotykaliśmy ludzi na naszej drodze a oni poradzili nam, abyśmy wybrali się na przeciwległą stronę wyspy bo tam faktycznie są i piaszczyste plaże i liczne hotele. 
Tylko jak tam dotrzeć? Jeepney'e były zapchane do granic możliwości i ich kierowcy nawet nie zwracali na nas uwagi. Zatrzymywali się za to tricyklowcy, którzy nas wręcz obrażali, żądając zazwyczaj ceny nawet 10-krotnie wyższej niż obowiązująca na takim dystansie. Niektórzy nas straszyli, że są już "ostatnimi tricyklowcami na tej trasie", "nic więcej tędy nie pojedzie", "bo jeepney'e właśnie zmieniły trasę" i inne równie absurdalne historie. Ich nieuczciwość bardzo nas irytowała i odmawialiśmy im, mimo, że naprawdę mieliśmy dosyć miejsca, w którym się znaleźliśmy. Aż w końcu zatrzymał się koło nas mężczyzna na skuterze (i jako jedyny w kasku!) i zaproponował cenę tylko 2,5 raza wyższą od standardowej. Zgodziliśmy się. W czasie jazdy wiatr osuszył nas i nieco ochłodził. Poczuliśmy się dużo lepiej. Na miejscu Spokojny sprawnie znalazł nocleg i poszliśmy zobaczyć plażę. A tam - trochę ludzi, choć głównie obcokrajowców.


 Plaża i zielenina wyrzucana na brzeg


Liczne łódki, które co rano zabierały turystów na wycieczki


Było tam równie wielu sprzedawców wszystkiego. A to wycieczek, a to masaży, a to owoców, a to biżuterii, a to "bardzo oryginalnych" zegarków. 
Zobaczyliśmy też zbudowaną z piasku Pietę - widać było, ze ktoś włożył sporo wysiłku, żeby ją stworzyć. Niestety inni plażowicze nie byli w stanie tego uszanować i - niektórzy wręcz wchodzili na Pietę, tylko po to, żeby sobie zrobić sweet-focie. A co tam, że przez to zepsuli rzeźbę - oj tam, oj tam, najważniejsze, że zrobili sobie zdjęcie. 


Uciekłam od tych wszystkich ludzi do wody gdzie podziwiałam rozgwiazdy:


te różowe,


i te niebieskie! 

Po chwili Spokojny przyniósł mi "Beer na beer" czyli manilskie piwo (nie do kupienia w Manili). Staliśmy sobie w oceanie, piliśmy piwo i przygotowywaliśmy się mentalnie na pożegnanie Filipin - bo były to już nasze ostatnie dni tej niezwykłej, azjatyckiej podróży. 

Następnego dnia rano musieliśmy już wracać na wyspę Cebu, skąd wieczorem mieliśmy lecieć do Manili. Jeepney'a do Tagbilaran złapaliśmy dość szybko. Tyle, że był bardzo, bardzo zatłoczony. I tak: wzdłuż bocznych ścian siedzieli ludzie, często z dzieciakami na kolanach. Po środku - w przejściu, ustawiono drewniane stołeczki i na nich upychano pasażerów. I tak: gdy zajęłam swoje miejsce na takiej ławeczce w przejściu - kolanami dotykałam mężczyznę siedzącego na przeciwko, udami po bokach ocierałam się o kolana pasażerów siedzących wzdłuż ścian jeepney'a. A z tyłu, dotykałam pleców Spokojnego. Intymności żadnej. Tłok niemiłosierny. Ale i tak najgorsze były gwoździe, nie wbite całkowicie w drewniany stołeczek, wciskały się za to w moje pośladki. Tak, to była trudna dla mnie przejażdżka. Ale też wtedy zrozumiałam, że mimo wszystko podczas tej azjatyckiej podróży uporałam się trochę z własnymi lękami i lepiej niż kiedyś reaguję na duży tłok. 

W Tagbilaran kupiliśmy sobie bilety na prom, cierpliwie ponieśliśmy wszelkie ukryte opłaty i promem dopłynęliśmy do Cebu City. Mieliśmy kilka godzin na zwiedzanie miasta. Na początku się pogubiliśmy. Z czasem znaleźliśmy katedrę a w niej świętą figurkę Pana Dzieciątka - czyli Santo Nino. 


Owa podobizna Pana Jezusa jest największym skarbem miasta Cebu. Podarował ją Filipińczykom Ferdynand Magellan na kilka dni przed śmiercią. Trzeba przyznać, że Magellan był naprawdę efektywnym chrystianizatorem. Zaraz po przybyciu na Cebu ochrzcił hurtowo ponad 800 osób. Tyle, że po jego śmierci (jak może pamiętacie ze szkoły, wdał się w pojedynek z LapuLapu - wodzem plemienia z innej wyspy i wtedy to stracił życie) i po ucieczce jego załogi, wiara chrześcijańska zaczęła podupadać. Aż wreszcie się okazało, że komuś się spełniły prośby wzniesione do Jezusa. Ludzie stwierdzili, że figurka zatem potrafi czynić cuda i zaczęli wznosić ku niej swe modlitwy. I tak, po powtórnej chrystianizacji wyspy, Santo Nino stało się absolutnie najważniejszą i najświętszą z najświętszych boskich figur. Cebuańczycy są zakręceni na jej punkcie. 


Wnętrze katedry, ze świętą figurką na środku ołtarza.


Filipińczycy modlący się do Santo Nino


I tuż obok - pozujący do zdjęć.

Zainteresowanych tematem kultu figurki - odsyłam na bloga innej Polki na Filipinach, która ciekawie opisało to zjawisko. Link.
  
Po zwiedzeniu katedry stwierdziłam, że mam serdecznie dość panującego upału i już nigdzie nie idę i ogólnie foch. Naprawdę nie mogłam wytrzymać tak wysokich temperatur a miasto wyjątkowo mi się nie podobało. Brudne, śmierdzące, tłoczne. Przechowałam się w klimatyzowanej jadłodajni i zapisywałam wspomnienia z ostatnich dni a Spokojny przemierzał miasto w poszukiwaniu ciekawych miejsc. 


Znalazł ogromny pomnik, na którym było praktycznie wszystko. I historia Cebu i najsłynniejsi bohaterowie i kultura lokalna i sztuka. 


Ogólnie wszystko w jednym, gigantycznym pomniku.


Tuż obok znalazł nawet sklepik muzealny. 

Gdy zmierzaliśmy już w stronę lotniska mijaliśmy bardzo smutne widoki, biednych ludzi, bezdomne dzieci, zniszczone domy i wszędobylskich śmieci. 



Ulice Cebu City i lokalna odmiana jeepney'a
  

Znów ktoś próbował nam coś ukraść (z zewnątrz jeepney'a) ale jeden z pasażerów się zorientował, zrobił raban, co sprawiło, że złodziej odpuścił swe zamiary.  

Dotarliśmy na lotnisko, tradycyjnie pokłóciliśmy się ze sobą, i całkiem już zmęczeni tą intensywną podróżą, cieszyliśmy się, że powoli wracamy do Manili a potem już do Polski. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz