niedziela, 2 listopada 2014

Piątkowe poznawanie okolicy

Ze względu na zmianę czasu w piątek wstaliśmy dopiero po 14.00. (Tutaj czas jest 7 godzin w przód tzn. gdy w Polsce jest północ, tu już jest 7 rano). Postanowiliśmy przejść się na spacer po okolicy. Spacerowaliśmy po McKinley Hill (które jest centrum biznesowo-mieszkalno-burżujskim) i idąc dalej, bez specjalnego celu, dotarliśmy do Bonifacio Global City (dzielnica, która czasem należy do Taguig - w którym mieszkamy - a czasem do Makati - sąsiedniego miasta) i do Market! Market! czyli targowiska połączonego z wielkim centrum handlowym. 

Targowisko - owoce są tutaj dosyć drogie. W przeciwieństwie do mięsa i ulicznego jedzenia 



Centrum handlowe bardzo podobne do naszych, z tą różnicą, że przy wejściu do wielu sklepów są wykrywacze metali i ochrona przeszukująca bagaże, torby i kieszenie

Praktycznie cały nasz spacer był w obrębie bogatej części miasta. Szklane wieżowce, luksusowe sklepy i samochody. 


Większość zabudowań powstała w ciągu ostatnich kilku lat.  Co ciekawe, w Bonifacio Global City jest bardzo czysto. Wręcz nieskazitelnie czysto a jest to tym dziwniejsze, że praktycznie nie ma tutaj koszy na śmieci. Po tym jak Spokojny dostał ulotkę prezentującą mieszkania na sprzedaż, dobre 45 minut szukaliśmy jakiegokolwiek kosza! 
PS. Ulotki głównie dostaje Spokojny, więc to on ma z nimi większy problem. Pewnie tutaj kobieta ma mniej do gadania, więc nie warto na nią marnować reklamówek. 
Na ulicach i w budynkach jest bardzo wielu uzbrojonych policjantów i strażników miejskich (noszących eleganckie kapelusze z płaskim rondem, w stylu kanadyjskich rangerów). Czuliśmy się w pełni bezpiecznie. 


I tutaj mała uwaga na temat zdjęć. Wbrew pozorom, nie robimy ich dużo. Nie fotografujemy osób, które nie mają na to ochoty, nie fotografujemy miejsc, w których nie wypada tego robić, więc czasem musi wystarczyć Wam opis :)




Większość zabudowań powstała na przestrzeni ostatnich kilku lat i nadal budowane są kolejne. Miasto bardzo dynamicznie się rozbudowuje. 


Logo Bonifacio Global City. 
Dziwne w BGC jest to, że niektóre ulice są zupełnie puste (wydaje nam się, że część wieżowców jest jeszcze niewykorzystanych) a niektóre całkowicie zakorkowane... 
Tu fragment, który niczego ciekawego nie wnosi i można go streścić tak: poszliśmy na spacer jedną, a wróciliśmy inną drogą. Koniec. A dla lubiących lanie wody:
Ponieważ zapadł już zmrok (tu o 18 jest już ciemno) i byliśmy gdzieś daleko od mieszkania, bez mapy, bez telefonu, bez znajomości lokalnego systemu transportu, uparłam się, że czas wracać. 

Fragment panoramy Bonifacio Global City
Byłam przekonana, że jeśli wrócimy po swoich śladach (bezpieczne, ale nudne) albo chociaż pójdziemy w tamtym kierunku to jakoś trafimy do siebie. Spokojny stwierdził, że jeśli pójdziemy w odwrotnym kierunku, to też jakoś trafimy, więc po co iść w tę stronę, którą już znamy. Bardzo logiczne, prawda? No, ale Spokojny się uparł, więc cóż było robić. Ale im dalej szliśmy tym bardziej czułam się zagubiona (i zbulwersowana – wszak powinniśmy iść w odwrotną stronę!). On co kawałek pytał mundurowych o drogę. Na Filipinach angielski w stopniu lepszym, gorszym lub takim sobie jest dość powszechny, więc jakoś tam się dogadywaliśmy (a właściwie On, bo ja byłam zbyt zajęta bulwersowaniem się). Z czasem mundurowi zaczęli wskazywać kierunek X, który był absurdalny i dla mnie i dla Spokojnego. I chyba gdzieś w okolicy jest coś, co nazywa się podobnie jak nasze osiedle i to tam nas kierowali. Na szczęście udało nam się spotkać rozgadanego policjanta, który wytłumaczył nam drogę. Ale zastrzegł, że to baardzo daaaaleko i koniecznie powinniśmy wziąć taksówkę. (Taksówki co chwilę się zatrzymują koło nas i oferują powózkę, no ale to nie w naszym stylu, a zwłaszcza nie w Spokojnego stylu). No to idziemy dalej. Ciemno, głośno, spalin pełno. Idziemy wzdłuż jakiegoś płotu i bum, moje biodro trafiło na kawał betonu porośnięty liśćmi i wystający od tak, na środku chodnika! (Zdarzyło nam się spotkać kable przecinające chodnik na wysokości głowy(!)) Ale uff! Trafiliśmy na skrzyżowanie, które znamy. Jesteśmy uratowani. Spokojnego rozpierała duma, że jednak idąc „w jego absurdalnym, co Ci się w głowie poprzewracało, kierunku, dotarliśmy do domu”. Mnie dopadło zmęczenie, wszak bulwersowanie się także jest bardzo wyczerpujące.
Koniec nic-niewnoszącej opowieści, za to kilka ciekawostek:
  • Skóra Filipińczyków ma złoty kolor a ich włosy są zazwyczaj ciemne, gęste i grube (słowem: przepiękne!). Nasza skóra się bardzo tutaj wyróżnia i jest uznawana za coś lepszego. Im jaśniejsza skóra tym lepiej, dlatego często chodzą za parasolami, by chronić się przed słońcem, a w sklepach praktycznie wszystkie mydła mają właściwości wybielające i rozjaśniające.
  • Moje włosy (po filipińsku włosy to buhok i uważam to za świetne określenie), tak więc moje buhoki też wzbudzają wielkie zainteresowanie, że niby takie miękkie i delikatne…. A ja bym z ogromną chęcią się zamieniła na te cudne czarnobłyszczące filipińskie…
  • Ze względu na naszą skórę i domniemane bogactwo (dla Filipińczyków z założenia jesteśmy Amerykanami) zwracają się do nas z dużym szacunkiem. Często wołają: Dzień dobry, Sir! Dzień dobry Madam! Ustępują nam miejsca i ogólne traktują z bardzo dużym szacunkiem, do tego stopnia, że pani na wózku inwalidzkim, uparła się, żeby przepuścić Spokojnego w przejściu!
  • W filipińskim rozumowaniu, my jako biali, mamy dużo pieniędzy, jesteśmy leniwi, wszędzie jeździmy taksówkami a już na pewno nigdzie nie chodzimy piechotą albo po schodach jeśli jest winda. Ale też nie jesteśmy uważani za złodziei albo szemrańców, bo przy przechodzeniu przez różnorakie bramki, lekko lub prawie wcale nas nie przeszukują. Bramek i rewizji jest bardzo dużo. Są przy w wejściu na peron kolejowy, przy wejściu do każdego większego sklepu, centrum handlowego itd. Ale mam wrażenie, że są bardziej pro forma niż faktycznie mają chronić przed wnoszeniem broni.
  • Przechodzenie przez jezdnie jest dokładnie takie, jak na gifie sprzed kilku postów. Po prostu wchodzisz na jezdnię i idziesz a samochody nie zatrzymują się tylko Cię omijają. Na początku to był dla nie szok. Cztery oficjalne pasy, samochody jadą w pięciu rzędach, a do tego rynsztokiem i wszędzie gdzie się da, jeżdżą skuterki. Przy pierwszym przejściu przez zatłoczoną jezdnię, uparłam się, że znajdziemy jednak pasy. Znaleźliśmy, ale co z tego, skoro i na nich obowiązują takie same zasady – chcesz przejść, to idziesz. Jak stoisz i na czekasz, aż coś samo z siebie się zatrzyma, to znaczy, że wcale nie chcesz przejść. Spokojnemu się to bardzo podoba. Wolna amerykanka. Po kilkunastu takich ruchliwych skrzyżowaniach nauczyłam się, że tak można przechodzić. I że to działa. I że jeszcze nikt mnie nie przejechał. Ba! Nawet jak są światła, to są one tylko miłą wskazówką, do której wcale nie trzeba się stosować.
  • Było już parę razy tak, że przechodzimy przez skrzyżowanie „na Filipińczyka” pchając się pod nadjeżdżające samochody i skuterki, i nagle stojący na środku skrzyżowania policjant (który niby kieruje ruchem, ale jest tak samo ignorowany przez wszystkich jak światła, przejścia dla pieszych czy inne zasady ruchu) i krzyczy do nas: Sir! Madam! – Odwracamy się, myślimy – no jak nic będzie mandat! – a policjant na to, z wielkim uśmiechem na twarzy – Dzień Dobry! Miłego dnia! 
I to tyle ze spaceru po bogatej części miasta. Ale Filipiny mają też drugą, bardzo biedną stronę, ale to nie temat na dziś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz