poniedziałek, 24 listopada 2014

Labirynty straganów i kradzież doskonała

W niedzielę, mimo okropnego upału, wybraliśmy się na północ Manili. W pierwszą stronę podróż jeepney'ami przebiegła bez większych problemów. Choć kierowca wysadził nas wcześniej niż myśleliśmy, zdecydowaliśmy się, że na piechotę poszukamy Divisoria Market. 

Kabelki, kabelki, dużo kabelków!
I jeszcze trochę kabelków!

Natrafiliśmy również na bazylikę pod wezwaniem Lorenzo Ruiza – pierwszego filipińskiego świętego (żył w XVII w., wyjechał jako misjonarz z Filipin do Japonii, a tam nie był mile widzialny i miał do wyboru - zmienić wyznanie albo stracić życie. Jako,że nie chciał się wyrzec swojej wiary, został za to torturowany i zamordowany.)
Widok od frontu

Wieża kościelna i wszędobylskie kabelki

W dni powszednie Msze odbywają się aż 6 razy dziennie, w Niedzielę 7 razy. Gdy przyszliśmy, akurat trwała liturgia. Nie chcieliśmy za bardzo przeszkadzać, więc zdjęć z wewnątrz nie mamy, ale od czego jest Internet!

Wnętrze świątyni
Za: http://www.splendorofthechurch.com.ph/2014/07/07/romano-catolico
-daw-ang-nagpapatay-kay-cristo-sabi-ng-aglipay/
Po wyjściu z kościoła ruszyliśmy za tłumem. Przed nami była ulica kompletnie zastawiona przez straganiarzy i kupujących. Tłok niemiłosierny. A do kupienia rzeczy tanie, ale najczęściej bardzo wątpliwej jakości. Garnki grubości 1 mm, prześcieradła poliestrowe (ale z domieszką bawełny), plastikowe torebki udające te znanych marek, ubrania i buty. Dużo chińskiej tandety. I oczywiście wszystko na święta – choinki, lampki, bombki, im bardziej kolorowe i jazgoczące, tym lepiej.
Półproduktów spożywczych tam nie było (w sensie surowego mięsa wątpliwej świeżości czy ryb), było tylko trochę owoców i ulicznego jedzenia.
Było tam bardzo tłoczno, na tyle, że w niektóre uliczki nie wchodziliśmy, bo byśmy się najzwyczajniej w świecie nie zmieścili i bo mimo wszystko nadal boję się tłumów i ten market był dla mnie sporym wyzwaniem. A pomiędzy tym tłumem ludzi przejeżdżały jeepney'e, skutery, ludzie pchali wózki ze schłodzoną wodą albo wokiem z gorącym tłuszczem i gotującymi się w nim kurczakami… Raz było tak ciasno, ze jeepney się o mnie ocierał, a ja zastanawiałam się, czy na pewno jest wystarczająco miejsca, żeby nie przejechał mi po stopach. Ale udało się!


Kupiliśmy sobie parę drobiazgów, a to jakaś buteleczka, a to koraliki, Spokojny chciał sobie kupić krótkie spodnie (ale ma niefilipińskie wymiary, więc nie było to zbyt łatwe zadanie), ja kupiłam sobie sukienkę. Czuliśmy się tam stosunkowo bezpiecznie, i gdy tylko zapomnieliśmy i mieliśmy plecki na boku, a nie z przodu, natychmiast jakiś sprzedawca do nas krzyczał, że tak nie wolno, żebyśmy trzymali plecaki z przodu i uważali na portfele. Fajna była ta ich troska.
Ceny czasem rosły dla nas w górę, czasem były zwyczajne. Wzbudzaliśmy trochę zainteresowanie, ale ludzie raczej zajmowali się tam swoimi klientami niż zaczepianiem nas. Trochę się pogubiliśmy w labiryncie straganowych uliczek, więc zaczęliśmy pytać lokalnych, gdzie jest główny budynek Divisoria Market, bo chodziliśmy dopiero po przedmieściach. Odpowiedzi były różne, czasem skrajnie różne. W końcu jakiś miły strażak powiedział nam, że Marketu nie ma, bo się spalił. A że było jeszcze sporo nie odwiedzonych przez nas straganów, zaprzestaliśmy poszukiwań Marketu właściwego.
Poniżej kilka zdjęć z mniej zatłoczonych miejsc, gdzie mogliśmy wyjąć aparat.





Zrobiliśmy przerwę na Kwek Kwek czyli przepiórcze jajka w cieście, i zwykłe jajka w tym samym cieście, smażone na głębokim tłuszczu. To wszystko z sosem z octu, ogórka i cebuli. Kurze jajka miały siny kolor i wierzymy, że to ze zbyt długiego gotowania… :)

Kwek kwek z cebulką:)
Zwróćcie uwagę na sprytny sposób higieny - na miseczki nakładano foliowe torebki a dopiero na nie nakładano jedzenie. Tym sposobem, po konsumpcji wyrzucało się brudną torebkę i nakładało nową.
A dla spragnionych - coś do picia. Jeśli jakiś napój jest w szklanej butelce, trzeba go wypić na miejscu. A jeśli chce się go zabrać ze sobą? Na to też jest rozwiązanie:

Podłużny woreczek i słomka

Największe zdziwienie wzbudziły we mnie torebki, zrobione z prawdziwych żab. Żaby zostały wypatroszone, w jakiś sposób zaimpregnowane i przerobione na torebki i portmonetki….


Największe przerażenie wzbudziły bezdomne dzieci, które spały na chodnikach. Brudne, chude, śpiące w tym upale. Nawet niespecjalnie żebrały. Było na to za gorąco. 



I zwierzęta, potwornie chude psy, chore, poranione, przerażone. To było okropne. Ale widzimy takie sytuacje nad wyraz często.


Podobnie było, gdy wracając, wsiedliśmy do jeepney'a, który nie jechał tam gdzie myśleliśmy i w gruncie rzeczy kilka ładnych kilometrów musieliśmy przejść pieszo. Przechodziliśmy przez dzielnice zupełnie nie biznesowe ani turystyczne, ale też nie przez takie prawdziwe slumsy. Ale i tak wiało z tych miejsc taką potworną beznadzieją, bo widać było, że takie życie toczy się tam od bardzo dawna.


Wracaliśmy pieszo, bo gdy pytaliśmy kierowców, czy dojeżdżają do interesującego nas miejsca, to zawsze mówili, że nie. Chociaż potem się okazało, że przejeżdżali obok. I to się czasem tu zdarza, że kierowcy, mimo że codziennie wielokrotnie pokonują tę samą kilkunastokilometrową trasę, nie znają nazw dużych ulic, które mijają. Może są tak zapatrzeni na przetrwanie w tej drogowej dżungli, że nie patrzą na boki? Dużo lepiej zorientowani są kierowcy taksówek, którzy przed zdobyciem licencji muszą zdać test ze znajomości topografii miasta. Ale taksówki mają dla nas zbyt wygórowane ceny.


Wracając do domu, zdarzyła się kolejna, bardzo nie fajna rzecz. Kradzież. I to nie portfela ani pieniędzy, których tak pilnowaliśmy. Nie. Sposób kradzieży był perfidny i praktycznie doskonały. Wsiedliśmy do jeepney'a, usiedliśmy dość blisko kierowcy, Spokojny odliczał pieniądze za przejazd, gdy do jeepney'a podbiegł człowiek, przez okno, które przecież nie ma szyb, przełożył ręce, zerwał Spokojnemu łańcuszek z szyi i uciekł. Było to tak szybkie, że ja mimo, że widziałam końcówkę tej akcji, nie wiedziałam co się tak naprawdę stało. Widziałam tylko odsuwające się ręce i nagłe poruszenie się Spokojnego. Przez ułamek sekundy przeszła mi przez głowę myśl, że go ktoś oblał czymś potwornym. 


Była to kradzież doskonała. Zanim Spokojny by się wydostał z jeepney'a, żeby gonić złodzieja, ten już dawno był w labiryncie bocznych, niebezpiecznych uliczek. Nie do odnalezienia. Łańcuszek i krzyżyk na nim wiszący nie stanowił jakiejś dużej wartości materialnej, raczej sentymentalnej, bo Spokojny nie rozstawał się z nim przez kilkanaście lat. Ale mimo tej straty, cieszymy się, że tylko tak to się skończyło. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz