środa, 11 lutego 2015

Himalaje

Kolejny dzień - był dniem, w którym popłakałam się dwa razy. A było to tak:

Od samego rana pogoda poprawiła się, a my mogliśmy obserwować Himalaje. Najpierw, podziwialiśmy z zachwytem pierwsze promienie słońca padające na ośnieżone szczyty.

Od lewej: Annapurna IV (7525 m), Annapurna II (7939 m
lub 7937 m bo nie ma co do tego zgody)
i Lamjung Himal (6905 m) 
I ona. Najpiękniejsza. Święta Góra. Dziewicza. Machhapuchhare (6993 m n.p.m.)


Nepalczycy zabronili wspinania się na Świętą Górę, szanując wierzenia lokalnych społeczności. W latach 50. wyruszyła na szczyt brytyjska ekspedycja, ale zawróciła kilkadziesiąt metrów przed szczytem. Miejscowi twierdzili, że później jeszcze kilku śmiałków próbowało ją zdobyć, ale góra nigdy nie pozwoliła na siebie wejść a wszyscy Ci, którzy próbowali - zginęli. To oczywiście dodaje Machhapuchhare aury tajemniczości i świętości.


Po śniadaniu, wjechaliśmy jeepem na górę Sarankot (1592 m). W czteroosobowym jeepie, siedziało osób 7, ale to jeszcze jest standardowy poziom tłoku, jak na Nepal. Obiecywano nam, że ze wzgórza ujrzymy niesamowity widok.
Nie myślałam, jak bardzo będzie niesamowity. 




Od lewej: Annapurna IV (7525 m), Annapurna II (7939 m (7937m),
Lamjung Himal (6905 m) 
Wtedy, tam na górze, dotarło do mnie, że właśnie patrzę na Himalaje, na największe góry na świecie. I tak się tym wszystkim wzruszyłam, tak mi emocje powariowały, że się popłakałam ze szczęścia.
Szczęśliwa ja i piękna Lamjung Himal (6905 m) 
Podrzucam też zdjęcie innego internauty, wraz z opisem szczytów, by dać Wam nieco lepszy pogląd na tę część Himalajów. 


Widoki na Himalaje z okolic World Peace Pagoda
Za:https://iaashish.files.wordpress.com/2014/03/dsc_0373_merged_labeled.jpg
Jednak na górę Sarankot wjechaliśmy nie tylko po to, aby podziwiać Himalaje, ale by również spełnić inne nasze marzenie.
...
..
.
Paralotnie!

Ja!
Jeszcze na Sagarkot spotkaliśmy dwóch Polaków, którzy pracowali tam jako piloci paralotni i w ten sposób zarabiali na życie – czyż to nie jest praca marzeń?
Trochę żałowałam, że to nie z rodakiem polecę, bo trochę się obawiałam tego, na ile się dogadam z własnym pilotem. A w internecie sporo było opowieści o trudnych startach lub lądowaniach wynikających z bariery komunikacyjnej. Opóźniliśmy trochę nasz start, by podziwiać góry oraz przyglądać się innym startującym (bo nie ma co ukrywać, że takie loty stanowią popularną atrakcję turystyczną). Widzieliśmy kilka nieudanych startów, gdy np. jeden z paralotniarzy się przewrócił, podczas gdy drugi chciał już skakać z krawędzi, albo gdy chłopak zgubił przy starcie buty… Przyznam, że trochę się bałam.

"Pocieszaliśmy się" jednak, że mamy specjalne, dodatkowe ubezpieczenie. Ono jest niby w cenie, ale jak się o nie konkretnie nie zapytasz, to jakoś nikt o nim nie wspomni i nie da papierów do uzupełnienia, więc de facto ubezpieczenia nie dostaniesz.

Aby nic nie rozpraszało mnie w czasie lotu, zdecydowałam się iść do toalety, czyli dziury w ziemi, przykrytej deskami i otoczonej ściankami z trawy. Tam było wyraźnie widać, że wiele osób przede mną bało się dużo bardziej…

Poszliśmy na spotkanie z naszymi pilotami – okazali się być z Rumunii. Przeprowadzili nam szkolenie, które wyglądało mniej więcej tak:
- Jak powiem „idź” to idź, jak powiem „stój” to stój, o nic się nie martw i nie ciągnij za sznurki...  
Po takim wprowadzeniu nie czułam się ani trochę pewniej. Pytam więc nieśmiało:
- A co z lądowaniem?
- A to ci powiem przed lądowaniem, co się będziesz teraz tym przejmować.

No... ale przynajmniej mówił nieźle po angielsku!

Mój pilot - Ramon -  założył mi kask na głowę i poprzypinał mnie do siebie linami. Zaczął również opowiadać o tym, jak wykorzystuje wiatr i jego siłę do latania. Czekaliśmy kilka minut na odpowiedni podmuch powietrza. 


Czekamy na dobry powiew wiatru
I wystartowaliśmy! Sam start był dla mnie prosty - będąc niższa od pilota, przy rozbiegu prawie nie sięgałam stopami do ziemi, więc to Ramon wziął na siebie ciężar i mnie i startu. 

Aaaaaa!
Spokojny, wyposażony w aparat fotograficzny, wystartował zaraz po mnie. 

I wtedy, kiedy spełniało się moje marzenie, jeszcze niedawno tak nierealne, kiedy widziałam góry tak przepiękne, kiedy czułam wiatr na swojej twarzy, kiedy mogłam rozłożyć ręce i poczuć się jak ptak - to znowu się popłakałam.



Chyba jeszcze nigdy nie miałam oczu tak szeroko otwartych, jak podczas tego lotu. Widok na Świętą Górę, na szczyty Annapurny - na wioski w dolinie i jezioro Phewa - to było coś niesamowitego. 

I jak tu się nie popłakać, mając takie widoki?
Wzgórze Sarankot i Himalaje w tle (z Machhapuchhare na środku)

Jezioro Phewa (które latem jest dużo większe)

A to i widoki i kawałek Spokojnego!

Szczyty Annapurny
Widzieliśmy ptaki z góry! - A tutaj ciekawostka: niektórzy latają na paralotniach z sokołami, sępami, i orłami oraz karmią je w czasie lotu. Raz widziałam, jak sokół usiadł paralotniarzowi na ramieniu i chwilę tak leciał - jak to Ramon określił -  niemożliwe staje się możliwe, ograniczeniem jest tylko nasza wyobraźnia.

Wspólny lot z drapieżnikiem
Ramon był bardzo fajnym człowiekiem. I świetnie operował paralotnią. A że mam w życiu dużo szczęścia (i pewnie więcej niż rozumu) udało mu złapać idealny podmuch wiatru, który wyniósł nas wysoko ponad Sarankot i mogliśmy podziwiać cudowne widoki również z drugiej strony góry.

Moja ekscytacja była ogromna. Aż pilot zapytał, czy chcę się trochę zabawić. Zgodziłam się, choć w głębi duszy pojawił się niepokój - bo nie wiedziałam co nastąpi. A Ramon rozpoczął różne akrobacje - a to bujaliśmy się na boki, niczym dobrze rozbujane wahadło albo szybko kręciliśmy się dookoła własnej osi albo bardzo gwałtowanie obniżaliśmy wysokość.

Ups!
Przy podchodzeniu do lądowania pilot sobie zażartował tak:

- A umiesz pływać?
- Tak sobie.
- A to wystarczy, ze spadochronem pływa się łatwiej! 

I tak gwałtownie obniżył lot, że aż się przestraszyłam, że on wcale nie żartuje! Serce waliło mi jak szalone. Na szczęście po chwili skierował paralotnię w stronę półwyspu. Po godzinnym locie i lądowaniu, które było z mojego punktu widzenia łatwe (choć jak się później dowiedziałam - niezbyt stylowe), z emocji przytuliłam się do pilota w podzięce i... z radością usiadłam na ziemi. Potrzebowałam sporo czasu na stabilnym podłożu, żeby się choć trochę uspokoić. Po chwili wylądował Spokojny (w dużo lepszym stylu). Również był pełen emocji i zachwytu. I tak sobie potem siedzieliśmy na ziemi, spoglądaliśmy w niebo i nie mogliśmy uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. 

1 komentarz:

  1. Ale widoki! I ile widoków! Zazdroszczę i też tak chce!

    OdpowiedzUsuń