poniedziałek, 9 lutego 2015

Pokhara

Lecąc do Nepalu, zastanawialiśmy się, czy uda nam się wyskoczyć na chwilę do Tybetu. Ale na miejscu okazało się, że tymczasowo przejście graniczne jest zamknięte i oficjalne wycieczki nie są organizowane. Niemniej, za odpowiednią opłatą, można było, nie do końca legalnie, ale jednak, wyjechać o Tybetu. Nie chcieliśmy ryzykować, zwłaszcza, że Spokojny już miewał problemy na chińskiej granicy. Zdecydowaliśmy zatem, że już czas wyjechać z Kathmandu na parę dni i wreszcie zobaczyć Himalaje! Ze stolicy, która jest otoczona mniejszymi górami i zanieczyszczona smogiem, największe góry świata widać rzadko.

Zatem kupiliśmy bilet na autobus turystyczny do Pokhary. która jest bardzo popularnym wśród podróżników miastem, liczącym ponad 250 tys. mieszkańców.
Wszystkie autobusy, bez względu na przewoźnika, odjeżdżają z jednego miejsca w Kathamdu, o jednej godzinie - 7 rano. (Po godzinie 7.00 odjeżdżają już tylko autobusy lokalne). Stwierdziliśmy, że istnieje pewnie jakaś tajna umowa z hotelarzami, żeby turyści nie zdążyli rano zjeść śniadania wliczonego w cenę noclegu (bo jedzenie serwują od 7.00 właśnie). Kiedy autobusy ruszyły, przez pierwsze kilkadziesiąt minut, jechała sobie taka karawana kolorowych pojazdów, potem zaczęły się pierwsze postoje. 

Wsiedliśmy zatem rano do autobusu, kierowca wskazywał konkretne miejsca siedzące i nie pozwalał nikomu się przesiadać, mimo, że pojazd był zapełniony w 30%. Po chwili nepalscy pasażerowie zaczęli się o coś kłócić, aż wsiadł pan w kasku na głowie i powiedział, że możemy już jechać. Widok mężczyzny w kasku oraz przymocowanych na wprost siedzeń kawałków sznurków, którymi jak sądziliśmy, będziemy się przytrzymywać na dziurawych drogach, wzbudziły w nas spory niepokój. Ale droga okazała się być całkiem niezła, jak na tamtejsze warunki. Okna, które same się otwierały po wpadnięciu autobusu w dziurę, sprawiały, że się nie nudziliśmy po drodze, bo ciągle je trzeba było zamykać na nowo, żeby nie zamarznąć. Było zimno. 
Po drodze mieliśmy dwa postoje przy przydrożnych knajpkach, kierowca wprost dostawał pieniądze od szefów kuchni, za zwiezienie klientów.

Widoki po drodze były bardzo ciekawe. Na górki, na tarasy ryżowe porośnięte rzepakiem, na kolorowe domy i ich mieszkańców wygrzewających się w słońcu. Fajnie było zobaczyć kawałek innego, mniej szalonego Nepalu.

Typowe sklepiki

A to nietypowy, bo jednokolorowy domek

Wulkanizacja

Rzeka Trishuli

I góry tę rzekę otaczające

Pola czekające na zasiew, w tle kwitnie rzepak
Im bliżej byliśmy Pokhary tym częściej mogliśmy podziwiać Himalaje - szczyty Annapurny. A jakież były piękne!

To nie chmury, to góry!

Och!

Mieć takie widoki na co dzień...!

Od lewej: Annapurna IV (7525 m), Annapurna II (7939 m), Lamjung Himal (6905 m) 

Następnie ulokowaliśmy się w hoteliku z widokiem na góry. Ale widoki zasłoniły już chmury i tak zostało na dłużej. Najlepsza widoczność, jest tam zawsze rano, im później, tym więcej chmur.

Marzyło nam się wybrać, na jakiś, choćby krótki spacer u podnóża gór. Ale wymaga to sprzętu/ubrań/śpiworów, których nie posiadaliśmy (wszak wyjazd był bardzo spontaniczny) oraz czasu (każda taka wycieczka to minimum kilka dni), więc z żalem w sercu, zrezygnowaliśmy ze zdobywania gór. (Ale ja mam cichą nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę!)

Następnego dnia obudziłam się koło 6.30, chcąc obserwować wschód słońca. Ale nie było mi dane zbyt wiele zobaczyć, bo chmury nadal nie ustępowały. 

Tak było w chwili najlepszej widoczności
Nawet się Nepalczycy dziwili, że pogoda się aż tak zepsuła :( Wiedzieliśmy tylko, że góry tu są, ogromne, potężne, ale schowane przed naszym pożądającym widoków wzrokiem. 

Nie chcąc marnować dnia na marudzenie, postanowiliśmy wejść na małą górę Anandę i odwiedzić World Peace Pagoda czyli Świątynię Światowego Pokoju. 

Jezioro Phewa
Aby dotrzeć na początek szlaku, trzeba tam dopłynąć łódką po jeziorze Phewa (Fewa) (742 m n.p.m). Wynajęliśmy łódkę z kapitanem i poprosiliśmy, abyśmy popłynęli również do położonej na środku jeziora wyspy ze świątynią hinduistyczną poświęconą bogowi Tal Barahi. 

Wysepka świątynna

Hinduistyczna świątynia
W pewnym momencie w trakcie płynięcia Spokojny poprosił naszego kapitana, aby ten przestał wiosłować, tak, byśmy mogli nacieszyć się ciszą. Ten owszem, wiosłować przestał, po czym zaczął głośno wzdychać i opowiadać: Och, jak przyjemnie, och, jak cicho, jest tak cicho, prawda?....

Dopłynęliśmy do brzegu wyciągając po drodze parę pływających śmieci, (które niestety są wszędzie). Zaczęliśmy wchodzić pod górę, aż zobaczyliśmy kwiaty o intensywnym czerwonym kolorze. Okazało się, że rosły tam kwiaty znane u nas jako gwiazdy betlejemskie! (albo tylko tak sądzę i zaraz mnie Brat - botanik poprawi).


Przechodziliśmy przez wioskę rolniczą, gdzie spotkaliśmy ciężko pracujących ludzi.


Czasem celowo zbaczaliśmy z oficjalnej trasy, żeby podziwiać jezioro Phewa.



W jednym z takich miejsc zostawiłam przez przypadek okulary.

Gdzieś pod tym pięknym drzewem zostały okulary
Zorientowałam się o tym dopiero na szczycie - Ananda (ok. 1100 m). Zbiegłam zatem czym prędzej do wioski z nadzieją, że może okulary odnajdę. Wróciłam, spotkałam lokalne dzieci i zapytałam:

- Namaste! Zostawiłam tutaj swoje okulary. Teraz ich tu nie ma. Czy je znaleźliście?
- Tak. 
- Świetnie! Czy zatem mogę je odzyskać?
- Tak. (i dzieci stoją uśmiechnięte, ale bez ruchu).
- Czy możecie mi je przynieść?
- Tak! (i stoją dalej). Myślę sobie, chcą pewnie za to pieniądze albo coś. Pytam zatem:
- To czy mogę je zobaczyć?
- Tak! (i znowu nic się nie dzieje...) Zaczynam więc pytania od nowa.
- Czy macie moje okulary?
- Tak! 

Trochę zwątpiłam w to, że się dogadam z dzieciakami, aż któreś w końcu chyba zrozumiało, co próbuję im przekazać i przyniosło mi okulary. Były one mocno przybrudzone i widać, że stanowiły nie lada zabawkę, ale nie były na szczęście mocno porysowane. Dostałam okulary, zapłaciłam "za opiekę" nad nimi, choć nikt tego nie żądał (ale było widać, że wszyscy tu biednie żyją). I szczęśliwa, że mam znów szkła na nosie, zaczęłam się wspinać pod górę od nowa.

A na górze Ananda  znajduje się nasz cel: World Peace Pagoda - świątynia buddyjska.


Do samej świątyni nie ma wejścia, po schodach wchodzi się boso, a o przestrzeganie restrykcyjnej ciszy dbał buddyjski mnich - strażnik świątyni.


Historia tej Pagody, choć krótsza niż mogłoby się wydawać, jest całkiem ciekawa: Otóż pewien młody buddyjski mnich, Nichidatsu Fujii, po spotkaniu z Mahatmą Gandhim w 1931 roku, postanowił, że poświęci całe swoje życie głoszeniu idei pokoju, (był już wcześniej współzałożycielem odrębnej szkoły buddyzmu). Zadecydował, że będzie wznosił budowle, które swoim wyglądem odzwierciedlą idee pokoju. I tak ów mnich, wraz z innymi uczestnikami ruchu Nipponzan Myohoji Daisanga, zaczął budować monumentalne stupy - budynki będące symbolami doskonałości Buddy. Wszystkie nazywał "Peace Pagoda".

Do roku 2000, na całym globie powstało 80 Świątyń Pokoju, między innymi w Hiroshimie i Nagasaki. Pagoda w Pokharze została ukończona niedawno, w 1996, choć projekt powstał już w 1947 roku, ale kamień węgielny został położony dopiero w 1973 roku. Jednak z jakichś powodów rząd Nepalu przeszkadzał w budowie, kilkakrotnie aresztował projektantów i burzył nieukończoną Pagodę. W końcu, w 1992 r. sam premier Nepalu położył drugi kamień węgielny i wydał wszelkie niezbędne zezwolenia. W ciągu czterech lat budowa została ukończona a pokharska Świątynia Pokoju stała się siedemdziesiątą pierwszą na świecie.

Z Pagody, przy dobrej pogodzie rozciąga się piękny widok na jezioro Phewa, dolinę Pokhary i Himalaje. Trudno znaleźć lepsze miejsce do pokazywania jaki świat jest piękny i że pokój na świecie zależy od pokoju... w nas samych.

------------

Schodziliśmy już inną drogą. Pogoda niestety nadal była kiepska, pochmurna i smętna. Czasem, tylko na chwilę, gdzieś można było dojrzeć fragment gór.



Pokhara (i lotnisko)

Pokhara

Wioska na zboczu góry

World Peace Pagoda

Wioska rolnicza i rzepak rosnący na tarasach ryżowych

I przepiękne drzewo, które nas zachwyciło

I tak grzecznie zeszliśmy do miasta. Tam jeszcze odwiedziliśmy jaskinię Gupteshwar Mahadev, w której niestety od wilgotności powietrza aparat przestał działać. W samej jaskini znajduje się hinduska świątynia oraz podziemny wodospad. Co ciekawe, do świątyni praktycznie nikt nie wstępował - zasada jest taka, że wchodzi się do niej boso, a całe dno jaskini było mokre. Więc ludzie raczej zbierali się dookoła świątyni niż wewnątrz niej. 

Dzień chylił się ku końcowi. Po kolacji wróciliśmy do hotelu. I mimo zadowolenia z wycieczki, marzyliśmy o tym, że następnego dnia pogoda wreszcie pozwoli nam zobaczyć Himalaje!

1 komentarz:

  1. Brat botanik potwierdza ze owa roślina to tzw gwiazda betlejemska albo inaczej poisencja (ewentualnie coś blisko spokrewnionego). Czerwony kolor nie pochodzi od kwiatów a od czerwono wybarwionych liści. Same kwiaty są mało atrakcyjne. Roślina należy do rodzaju wilczomlecz, także w Polsce rosną rośliny z tego rodzaju. Nie tworzą jednak drzew, ich uroda jest przynajmniej wątpliwa a niebotanik zaliczylby je do kategorii "brzydkie", "chwast" albo po_co_mi_to_pokazujesz?".

    OdpowiedzUsuń