piątek, 20 lutego 2015

Nagarkot

Z Kathmandu wybraliśmy się na chwilę do Nagarkot (2195 m n.p.m), które położone jest raptem 30 km od stolicy. Niby blisko - ale podróż długa, tym bardziej, że wyjeżdżaliśmy po południu, lokalnym autobusem, który nie rozwijał ani zawrotnych ani nawet przeciętnych prędkości.
Po drodze mieliśmy przesiadkę w królewskim mieście Bhaktapur - dawnej stolicy Nepalu. 

Powiedzieć, że autobus był zapchany, to tak jakby nic nie powiedzieć. Przerósł on nawet możliwości filipińskiej kolejki-macajki. Tam w wąskim przejściu stały nie jeden, nie dwa, ale trzy rzędy osób. Siedzenia wąskie, a miejsca na nogi nawet mnie brakowało. Ale jaka cena, taki przejazd - za godzinę jazdy (15 km) zapłaciliśmy jakieś 1,70 zł. 

Na szczęście na siedzeniu obok siedziała młoda dziewczyna, mówiącą dobrze po angielsku, która zaoferowała się zaprowadzić nas na kolejny autobus (co było bardzo przydatne, bo była droga skomplikowana, a oznaczeń nie umieszczono żadnych - bo lokalni i tak wiedzą, gdzie mają iść, a turyści takimi środkami transportu zazwyczaj nie podróżują).

Gdy zobaczyliśmy nasz autobus, który już był pełen ludzi a ciągle schodzili się kolejni, stwierdziliśmy, że jednak wolimy poczekać godzinę na następny....

Autobus, również zapchany, jechał bardzo powoli krętą drogą. Było już ciemno - i chyba dobrze, bo dzięki temu nie widziałam, po jak mało bezpiecznej drodze jechaliśmy (zobaczyłam to dopiero w drodze powrotnej). W pewnym momencie autobus się zatrzymał i powstało spore zamieszanie. Dużo osób wyszło się przyglądać, ktoś płakał, ktoś był bardzo zdenerwowany. Chyba, przed nami zdarzył się jakiś wypadek. Chyba - bo było zbyt ciemno byśmy mogli coś zobaczyć, a i współpasażerowie nie mówili zbytnio po angielsku, ale było całkiem prawdopodobne, że przytrafiło się coś autobusowi, którym nie chcieliśmy jechać. 
Po półgodzinie kierowca i część pasażerów wsiedli z powrotem i pojechaliśmy do Nagarkot. 

W samym mieście było zupełnie ciemno i niespodziewanie cicho. Spokojny znalazł jakiś tani hotelik i zmęczeni poszliśmy spać. Czekaliśmy na świt - bo Nagarkot przyjeżdża się głównie po to, by zobaczyć wschód słońca. 

Wschód słońca był. Ale widoków nie - bo wszystko pokrywały chmury. 


Gdy zrobiło się odrobinę cieplej, widoczność się poprawiła, wyszliśmy na balkon i zjedliśmy śniadanie nad chmurami. 



I z każdą minutą wzrastała moja ekscytacja, bo zaczynało być widać Himalaje! I Mount Everest (chociaż wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, który to dokładnie szczyt)

I aż dziwne, że najwyższa góra świata z tej perspektywy wcale nie wyglądała na taką.

Potem poszliśmy jeszcze na krótki spacer po Nagarkot - żeby zobaczyć miasteczko (dość nudne, bo sklada się praktycznie z samych hoteli) ale widoki świetne. 





Co do hoteli - zabawnym jest, że wszystkie reklamują się, jakoby były rekomendowane przez serwisy turystyczne, nawet jak jest to mało prawdopodobne. 

Hotelik - i oczywiście na drzwiach nalepka:rekomendowane przez TripAdvisor
A to już lokalny bar :)
Po spacerze wróciliśmy do Kathmandu, znów lokalnym autobusem, w którym tym razem pasażer przed nami nie mógł usiąść wygodnie, bo oparcie odpadało, kilku siedzeń w ogóle brakowało i na ich miejsce były drewniane ławeczki z poduszkami. Ale za to te poduszki były w kolorze pozostałych siedzeń :) Okna wyglądały, jakby zostały wyjęte z babcinego kredensu. Może niezbyt wygodnie i mało bezpiecznie, ale ostatecznie ów przestarzały pojazd dowiózł nas na miejsce. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz