poniedziałek, 23 lutego 2015

Nielot nad Everestem

W ostatni pełny dzień, jaki przyszło nam spędzić w Nepalu postanowiliśmy wlecieć samolotem między góry i zobaczyć z bliska Mount Everest. 

Zatem dzień wcześniej wybraliśmy jedno z lokalnych biur podróży, zapłaciliśmy za bilety (drogo bardzo, ale skąd wiemy, czy kiedykolwiek będziemy mieli jeszcze taką szansę?) i czekaliśmy na przygodę. Na tych trasach latają małe samolociki, wielkości tramwaju, które posiadają po jednym rzędzie siedzeń z każdej strony. Lata też kilka większych samolotów, ale tam sprzedawane są tylko miejsca przy oknie, pozostałe zaś są puste. Ma to zagwarantować każdemu pasażerowi dobry widok na góry.

Na lotnisko krajowe trzeba się dostać jeszcze przed świtem, bo najlepsza widoczność w Himalajach jest wcześnie rano i takie wycieczki organizowane są tylko do godziny 10.00, a najwięcej lotów odbywa się pomiędzy 6.30 a 7.30 rano. 

Dotarliśmy na miejsce jeszcze wśród nocnych ciemności, taksówką z ołtarzykiem i tlącym się kadzidełkiem w bagażniku. Na miejscu odebraliśmy bilety, przeszliśmy przez prowizoryczną kontrolę bagażu i grzecznie czekaliśmy w hali odlotów. 

Było tam zimno, a właściwie bardzo zimno i przemarzliśmy straszliwie. Do tego stopnia, że od czasu do czasu robiliśmy sobie gimnastykę, żeby się troszkę rozgrzać. Takie zachowanie bardzo dziwiło Nepalczyków, widać byli dużo lepiej zahartowani od nas.

I o ile do samego lotu, ze względu na kiepską pogodę, nie doszło, samo przyglądanie się małemu azjatyckiemu lotnisku było interesujące.

Po pierwsze - wyjścia na płytę lotniska nie miały numerów, należało się kierować nazwą przewoźnika, aby znaleźć odpowiednie bramki. Po drugie, loty niektórych linii były wyświetlane na ekranach LCD, które były podpięte do komputera i... wyświetlały tabelkę w Wordzie. 



A ponieważ był to podgląd na bieżąco, widać było również, jak kobieta obsługująca komputer przepisywała te same informacje (np. o opóźnieniu lotu), nie potrafiąc skorzystać ze skrótu - kopiuj/wklej. No, ale przynajmniej takie stukanie w klawiaturę, zajmowało więcej czasu, a pani wyglądała na mocno znudzoną.

O 7.30 wyświetlono, że kolejne informacje o naszym locie będą o 8.30, potem na 9.00, o 9.30 i tak dalej aż do 10.30. W tym samym czasie pogoda była na tyle kiepska, ze zamknięte zostały wszystkie nepalskie lotniska. Zatem nic nie startowało, nic nie lądowało (bo nie mogło wcześniej wystartować). 

Padło wtedy całkiem istotne pytanie jednego z zatroskanych pasażerów: A co jeśli wystartujemy, ale jak będziemy chcieli wrócić to pogoda się popsuje a to lotnisko zostanie zamknięte?
- A to polecą Państwo tam, gdzie będzie otwarte. 

Mając na uwadze fakt, ze wszystkie nepalskie lotniska były wówczas zamknięte, nie zabrzmiało to zbyt optymistycznie (choć na pewno intrygująco). 

Bardzo nas też zainteresował zupełnie inny lot. 

Zwróćcie uwagę, jest godzina 7.21 a samolot, którego start
przewidziano na godzinę 10.00 już odleciał!!
2,5 godziny przed czasem! Ale jak to?!
 Inną ciekawostką na lotnisku były toalety. Na przykład ta, w pomieszczeniu 149, zapraszała leżącą przed wejściem deską klozetową. 


O ile, damskie toalety były we względnym azjatyckim porządku, tak o tych męskich Spokojny wolał znacząco przemilczeć.

A to już luksusowe wejście do pokoju dla VIPów, które z braku VIPów zamknięte było na cztery spusty. 


I oczywiście dużo reklam. Ostatnio furorę robią tzw. zupki chińskie:



Pewnego razu widzieliśmy jak na przydrożnej reklamie promowano zupki chińskie jako smaczne, zdrowie i posiadające wiele witamin... 

Widać wyraźnie, jak Nepal się zmienia na niekorzyść, również niestety przez turystów. Ale każda turystyka niesie ze sobą dobre i złe skutki.

---

Z każdą minutą spadały szanse na to, że wylecimy. Żal nam było, że ostatecznie do lotu nie doszło. Z drugiej strony, cieszyliśmy się, że linie lotnicze nie próbowały nas na siłę wypchnąć, żeby pokazać nam mgłę i zainkasować pieniądze za bilet. 

Następnego dnia (bo sobota jest dla większości ludzi dniem wolnym) - w niedzielę, chcieliśmy w naszym biurze podróży oddać bilety. Był to też dzień naszego wylotu. Sporo było nerwów, czy zdążymy je oddać, bo Panu z biura podróży nie specjalne na tym zależało (tracił wówczas całą swoją prowizję). No ale ostatecznie, z pewną stratą udało się bilety oddać i zdążyć na lot powrotny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz