Postanowiliśmy się wybrać na dwa lokalne targowiska – Pasig i Markina
w celu drobnych lokalnych zakupów i obserwacji, co ciekawego można tutaj kupić.
Ja uparłam się, że chcę mieć garnek, by nie musieć gotować makaronu w patelni.
Jemu zamarzył się ręcznik, by choć przez chwilę być suchym. :)
Pierwsze targowisko – Pasig - to był dla nas szok. Nie spodziewaliśmy
się tego, jak ono będzie wyglądać.
Nie mamy stamtąd zdjęć, bo po pierwsze nie chcieliśmy tam jeszcze
bardziej rzucać się w oczy, po drugie fotografowanie takiej straszliwej biedy,
by pokazać ją jako „ciekawostkę na blogu” nie wydaje nam się słuszne. Zatem
opis musi Wam wystarczyć.
Tłok. Hala targowa wielkości ze 3 Hal Mirowskich. Brud straszliwy.
Dużo bezdomnych leżących na chwilowo nie używanych blatach. Żadnych lodówek
(czasem ktoś miał trochę lodu), ogromne ilości surowego mięsa (każdego typu i rodzaju), a to wszystko w
upalnej, zadaszonej hali. Smród jakiego nie czułam w życiu. Smród psującego się
mięsa, ryb, brudu i bezdomności.
Spokojny powiedział, że jeśli nie wyjdzie z działu mięsnego, to
zacznie wymiotować. Ja nie mogłam się zdecydować: mdleć czy jechać do Rygi.
Szybko wyszliśmy z działu mięsno-rybnego i poszliśmy w stronę innych
produktów. A tam – cuda i wianki. Produkty, jakich nie widzieliśmy nigdy na
oczy – dziwaczne placki, mąki, miazgi, owoce i tofu. Na pierwszym piętrze
ubrania i chińskie badziewie i tam na szczęście smród był mniejszy, alejki bardziej przestronne i było trochę czyściej. Rzucaliśmy się w oczy, więc bacznie nam się przyglądano, czasem z powagą, czasem z uśmiechem, ale praktycznie zawsze ze zdziwieniem w oczach.
Kolejny szok.. Toaleta. I nawet nie mam na myśli tego, że była
śmierdząca i syfiasta, ale fakt, że z jakichś niezrozumiałych dla mnie
przyczyn, wchodziło się do niej boso, zostawiając buty przed wejściem. …dobrze, że żadne z nas nie musiało z niej korzystać.
Targowisko dla mnie było przerażające. Tłum bacznie przyglądających
się ludzi. Żebrzące dzieci. Smród. Labirynty wąskich alejek.
Mogliśmy tam zniknąć i nikt by tego nie zauważył. Mimo, że było tam wiele
niesamowitych produktów, najzwyczajniej w świecie miałam ochotę stamtąd
uciekać. Było mi wstyd, że świat jest taki niesprawiedliwy, że ludzie pracują i żyją w takich warunkach.
Targowisko dla Spokojnego było fascynujące. Bo można tam spokojnie
ukryć czołg. Bo są tam produkty tak dziwne, że nawet nie wiemy jak je opisać.
Bo to świat rządzący się swoimi prawami. Gdyby nie zapach i moja panika
Spokojny chciałby tam zostać dłużej. Dziwić się, uczyć, eksplorować.
Wyszliśmy z jednym zakupem – badziewnym ręcznikiem ze złotą nitką,
który to ręcznik po zakupie Pani ładnie zapakowała w gazetę. Napiliśmy się też
lokalnej oranżady, po której trochę przewracało mi się w brzuchu.
Tam też, niedaleko targowiska postanowiłam spróbować czegoś, co wygląda tak:
Czyli słowem, wygląda mało zachęcająco, ale stwierdziłam, że tego jeszcze
nie jadłam, więc nie mogę z góry zakładać, że będzie niedobre.
Było niedobre.
To było panierowane i smażone w głębokim tłuszczu jelito kurczaka. Nie
opróżnione. Zjadłam ze 2 cm i stwierdziłam: nigdy więcej.
Postanowiliśmy opuścić Pasig i pojechać na inne targowisko – Markina.
Jechaliśmy tam ponad godzinę, głównie ze względu na korki. Gdy
dotarliśmy na miejsce, targowisko powoli pustoszało. Było zdecydowanie czystsze
i przestronniejsze niż poprzednie. Kupiliśmy sobie tam garnek i trochę jakiegoś
ryżu (jest go tutaj ze 20 różnych rodzajów, po około 40-50 pesos za kilo).
Ponieważ ryż stanowi tutaj podstawę każdego posiłku, kupuje się go na kilogramy
i Pani nie mogła uwierzyć, że chcemy 300 gram i ostatecznie stanęło na pół kilo :)
Ale zapadał zmrok i mnie dopadł strach. Że musimy wracać tą samą drogą i przez to pierwsze
targowisko będziemy przechodzić po ciemku (bo tam był nasz punkt przesiadkowy),
że w ciemnościach będziemy szukać punktu odjazdu naszych jeepney’ów. Wyobraźnia
podsuwała mi obraz opuszczonego przez sprzedawców targowiska, zajętego przez
bezdomnych. Wyobrażałam sobie masę innych rzeczy, które były mocno niefajne.
Więc powiedziałam do Spokojnego, że ja się boję tam wracać, żebyśmy znaleźli
inną drogę.
Tyle, że nie specjalnie były inne drogi, bo wszyscy i tak odsyłali nas
właśnie tam. Taksówki w pobliżu też żadnej nie znaleźliśmy. Spokojny tłumacząc
mi, że skoro tam jedzie tyle ludzi, to tam nie może być aż tak niebezpiecznie
jak sobie wyobrażam i jakoś damy radę, i że przesadzam i w ogóle. Nie widząc
specjalnie innej opcji, zgodziłam się. Znaleźliśmy odpowiedniego jeepney’a,
jedziemy w spalinach i… dojeżdżamy do Pasig – a tam?! Tłumy ludzi i targowisko
działa prężniej niż do południa. Owszem, było ciemniej, ale za to chłodniej i
handel kwitł w najlepsze. Żadna z moich straszliwych wizji się nie spełniła.
Spokojny zabrał mnie na lody i spokojnie zaczęliśmy szukać kolejnego transportu.
I kiedy już dotarliśmy do znajomych nam okolic, Spokojny kupił mi
przepiękną, cudnie pachnącą lilię – chyba w dowód uznania, że starałam się moją
panikę jak najbardziej zachować dla siebie i nie przeszkadzać mu w ogarnianiu świata i bezpiecznym sprowadzaniu do domu.
Spokojny jest moim bohaterem. :)