środa, 26 listopada 2014

Owocowo

Lubimy owoce. Właściwie to bardzo lubimy owoce. 
Dostępne tutaj są m.in.:
- mango - jedno z najsłodszych owoców świata, znane również u nas, te filipińskie są niesamowicie soczyste. Po rozkrojeniu po prostu wylewa się słodziutki, żółty sok. Jedynym problemem jest trudno wyjmowalna pestka i uporczywe plamy, które po sobie mango zostawia, a których nie umiem sprać.
- smoczy owoc - zwany też pitają lub truskawkową gruszką to owoc kaktusa. Pitaja kwitnie tylko w nocy. Kwiaty gatunków wytwarzających owoce są duże, białe i pachnące, charakterystyczne dla danego kaktusa - są też z tego powodu nazywane królową nocy lub księżycowym kwiatem.
Ta odmiana, cała czerwona, wyglądała jak połączenie buraka z kiwi i tak też smakowała.
- rambutan - jeden z moich ulubionych - kuzyn znanego u nas liczi. I jak dla mnie smakuje bardzo podobnie. Początkowo myślałam, że liczi to taki ogolony rambutan.

- lanzones - które wiki określiła jako słodliwka pospolita (czyż ta nazwa nie jest urocza?) - malutkie owoce, wielkości dużych winogron, po obraniu wyglądają jak miniaturowe grejpfruty. Same owoce, po umiejętnym obraniu,  są dosyć słodkie, natomiast skórka pozostawia na palcach i nożu trudną do pozbycia się gorycz. 

- Mangosteen fruit - wiki: Mangostan właściwy, garcynia, smaczelina, żółtopla, żółciecz gatunek drzewa z rodziny kluzjowatych... Moim zdaniem najbliżej temu do smaku mało soczystego liczi. 

- Banany - wbrew pozorom nie ma znaleźliśmy ich tutaj w 30 różnych wariantach, tylko jednym. W tej samej cenie, bez względu na region - czy to drogi sklep czy lokalne targowisko - zawsze 60 pesos za kg (tańsze bywają jedynie te sczerniałe). Są zdecydowanie krótsze niż nasze i bardziej - wybaczcie mało precyzyjne określenie - tępe w smaku. Sprzedawane w takich kiściach. 

O dziwo lokalni nie znają popularnego w naszych kręgach koktajlu z bananami i kawą i bardzo im zasmakował. Na tyle, że wpraszają się na następny :)


poniedziałek, 24 listopada 2014

Labirynty straganów i kradzież doskonała

W niedzielę, mimo okropnego upału, wybraliśmy się na północ Manili. W pierwszą stronę podróż jeepney'ami przebiegła bez większych problemów. Choć kierowca wysadził nas wcześniej niż myśleliśmy, zdecydowaliśmy się, że na piechotę poszukamy Divisoria Market. 

Kabelki, kabelki, dużo kabelków!
I jeszcze trochę kabelków!

Natrafiliśmy również na bazylikę pod wezwaniem Lorenzo Ruiza – pierwszego filipińskiego świętego (żył w XVII w., wyjechał jako misjonarz z Filipin do Japonii, a tam nie był mile widzialny i miał do wyboru - zmienić wyznanie albo stracić życie. Jako,że nie chciał się wyrzec swojej wiary, został za to torturowany i zamordowany.)
Widok od frontu

Wieża kościelna i wszędobylskie kabelki

W dni powszednie Msze odbywają się aż 6 razy dziennie, w Niedzielę 7 razy. Gdy przyszliśmy, akurat trwała liturgia. Nie chcieliśmy za bardzo przeszkadzać, więc zdjęć z wewnątrz nie mamy, ale od czego jest Internet!

Wnętrze świątyni
Za: http://www.splendorofthechurch.com.ph/2014/07/07/romano-catolico
-daw-ang-nagpapatay-kay-cristo-sabi-ng-aglipay/
Po wyjściu z kościoła ruszyliśmy za tłumem. Przed nami była ulica kompletnie zastawiona przez straganiarzy i kupujących. Tłok niemiłosierny. A do kupienia rzeczy tanie, ale najczęściej bardzo wątpliwej jakości. Garnki grubości 1 mm, prześcieradła poliestrowe (ale z domieszką bawełny), plastikowe torebki udające te znanych marek, ubrania i buty. Dużo chińskiej tandety. I oczywiście wszystko na święta – choinki, lampki, bombki, im bardziej kolorowe i jazgoczące, tym lepiej.
Półproduktów spożywczych tam nie było (w sensie surowego mięsa wątpliwej świeżości czy ryb), było tylko trochę owoców i ulicznego jedzenia.
Było tam bardzo tłoczno, na tyle, że w niektóre uliczki nie wchodziliśmy, bo byśmy się najzwyczajniej w świecie nie zmieścili i bo mimo wszystko nadal boję się tłumów i ten market był dla mnie sporym wyzwaniem. A pomiędzy tym tłumem ludzi przejeżdżały jeepney'e, skutery, ludzie pchali wózki ze schłodzoną wodą albo wokiem z gorącym tłuszczem i gotującymi się w nim kurczakami… Raz było tak ciasno, ze jeepney się o mnie ocierał, a ja zastanawiałam się, czy na pewno jest wystarczająco miejsca, żeby nie przejechał mi po stopach. Ale udało się!


Kupiliśmy sobie parę drobiazgów, a to jakaś buteleczka, a to koraliki, Spokojny chciał sobie kupić krótkie spodnie (ale ma niefilipińskie wymiary, więc nie było to zbyt łatwe zadanie), ja kupiłam sobie sukienkę. Czuliśmy się tam stosunkowo bezpiecznie, i gdy tylko zapomnieliśmy i mieliśmy plecki na boku, a nie z przodu, natychmiast jakiś sprzedawca do nas krzyczał, że tak nie wolno, żebyśmy trzymali plecaki z przodu i uważali na portfele. Fajna była ta ich troska.
Ceny czasem rosły dla nas w górę, czasem były zwyczajne. Wzbudzaliśmy trochę zainteresowanie, ale ludzie raczej zajmowali się tam swoimi klientami niż zaczepianiem nas. Trochę się pogubiliśmy w labiryncie straganowych uliczek, więc zaczęliśmy pytać lokalnych, gdzie jest główny budynek Divisoria Market, bo chodziliśmy dopiero po przedmieściach. Odpowiedzi były różne, czasem skrajnie różne. W końcu jakiś miły strażak powiedział nam, że Marketu nie ma, bo się spalił. A że było jeszcze sporo nie odwiedzonych przez nas straganów, zaprzestaliśmy poszukiwań Marketu właściwego.
Poniżej kilka zdjęć z mniej zatłoczonych miejsc, gdzie mogliśmy wyjąć aparat.





Zrobiliśmy przerwę na Kwek Kwek czyli przepiórcze jajka w cieście, i zwykłe jajka w tym samym cieście, smażone na głębokim tłuszczu. To wszystko z sosem z octu, ogórka i cebuli. Kurze jajka miały siny kolor i wierzymy, że to ze zbyt długiego gotowania… :)

Kwek kwek z cebulką:)
Zwróćcie uwagę na sprytny sposób higieny - na miseczki nakładano foliowe torebki a dopiero na nie nakładano jedzenie. Tym sposobem, po konsumpcji wyrzucało się brudną torebkę i nakładało nową.
A dla spragnionych - coś do picia. Jeśli jakiś napój jest w szklanej butelce, trzeba go wypić na miejscu. A jeśli chce się go zabrać ze sobą? Na to też jest rozwiązanie:

Podłużny woreczek i słomka

Największe zdziwienie wzbudziły we mnie torebki, zrobione z prawdziwych żab. Żaby zostały wypatroszone, w jakiś sposób zaimpregnowane i przerobione na torebki i portmonetki….


Największe przerażenie wzbudziły bezdomne dzieci, które spały na chodnikach. Brudne, chude, śpiące w tym upale. Nawet niespecjalnie żebrały. Było na to za gorąco. 



I zwierzęta, potwornie chude psy, chore, poranione, przerażone. To było okropne. Ale widzimy takie sytuacje nad wyraz często.


Podobnie było, gdy wracając, wsiedliśmy do jeepney'a, który nie jechał tam gdzie myśleliśmy i w gruncie rzeczy kilka ładnych kilometrów musieliśmy przejść pieszo. Przechodziliśmy przez dzielnice zupełnie nie biznesowe ani turystyczne, ale też nie przez takie prawdziwe slumsy. Ale i tak wiało z tych miejsc taką potworną beznadzieją, bo widać było, że takie życie toczy się tam od bardzo dawna.


Wracaliśmy pieszo, bo gdy pytaliśmy kierowców, czy dojeżdżają do interesującego nas miejsca, to zawsze mówili, że nie. Chociaż potem się okazało, że przejeżdżali obok. I to się czasem tu zdarza, że kierowcy, mimo że codziennie wielokrotnie pokonują tę samą kilkunastokilometrową trasę, nie znają nazw dużych ulic, które mijają. Może są tak zapatrzeni na przetrwanie w tej drogowej dżungli, że nie patrzą na boki? Dużo lepiej zorientowani są kierowcy taksówek, którzy przed zdobyciem licencji muszą zdać test ze znajomości topografii miasta. Ale taksówki mają dla nas zbyt wygórowane ceny.


Wracając do domu, zdarzyła się kolejna, bardzo nie fajna rzecz. Kradzież. I to nie portfela ani pieniędzy, których tak pilnowaliśmy. Nie. Sposób kradzieży był perfidny i praktycznie doskonały. Wsiedliśmy do jeepney'a, usiedliśmy dość blisko kierowcy, Spokojny odliczał pieniądze za przejazd, gdy do jeepney'a podbiegł człowiek, przez okno, które przecież nie ma szyb, przełożył ręce, zerwał Spokojnemu łańcuszek z szyi i uciekł. Było to tak szybkie, że ja mimo, że widziałam końcówkę tej akcji, nie wiedziałam co się tak naprawdę stało. Widziałam tylko odsuwające się ręce i nagłe poruszenie się Spokojnego. Przez ułamek sekundy przeszła mi przez głowę myśl, że go ktoś oblał czymś potwornym. 


Była to kradzież doskonała. Zanim Spokojny by się wydostał z jeepney'a, żeby gonić złodzieja, ten już dawno był w labiryncie bocznych, niebezpiecznych uliczek. Nie do odnalezienia. Łańcuszek i krzyżyk na nim wiszący nie stanowił jakiejś dużej wartości materialnej, raczej sentymentalnej, bo Spokojny nie rozstawał się z nim przez kilkanaście lat. Ale mimo tej straty, cieszymy się, że tylko tak to się skończyło. 

niedziela, 23 listopada 2014

Kilka luźnych ciekawostek

Kilka luźnych ciekawostek:
- podczas zakupów w supermarkecie podszedł do mnie młody człowiek i opowiadał różne dziwne historie, żeby wysępić ode mnie parę pesos. Zazwyczaj jestem uparta i nie popieram takich działań, bo wierzę, że dawanie pieniędzy na dłuższą metę tylko pogarsza sprawę. No, ale temu człowiekowi jakoś się udało. Dałam mu trochę więcej niż chciał, bo nie miałam drobnych. Podziękował i poszedł. Za pół godziny wrócił. Powiedział, że kupił sobie jedzenie, dał mi paragon i resztę. O. (Ale mimo wszystko myślę, że to odosobniony przypadek.)
- Na Filipinach są dwa języki urzędowe – tagalog (czasem nazywany też filipińskim - choć to nie do końca to samo) oraz angielski. Jednak niezwykle popularne jest łącznie tych dwóch języków i to nie tylko w mowie, ale i piśmie. (Czasem nawet w jednym zdaniu, co tworzy dość dziwne konstrukcje językowe). Ostatnio czytałam sobie jakiś artykuł w tutejszym a'la Cosmopolitan, wciągnęła mnie historia, napięcie rosło, dochodzę do momentu kulminacyjnego, kończącego artykuł i czytam: „On powiedział wtedy: (tu kilka zdań w tagalog) a ona odpowiedziała: (tu kilka zdań w tagalog). Koniec”.
- słyszałam plotkę, że na Filipinach nie można kupić tamponów. Wydało mi się to tym bardziej nieprawdopodobne, że ze względu na wysokie temperatury i wilgotność powietrza, jakiekolwiek inne środki doprowadzą do ugotowania się kobiety. I faktycznie, szukałam tamponów w sklepach internetowych, supermarketach i małych sklepikach i prawie nic! Udało mi się znaleźć jedne w sklepie internetowym w cenie 50 zł za 8 szt. I jeden rodzaj produktu tamponopodobnego w Mercury Drug – odpowiedniku naszego Rossmana. Nigdzie więcej nie znalazłam! To jak kobiety dają sobie radę w taki upał, jest dla mnie nadal zagadką.
- święta Bożego Narodzenia tutaj celebrują przynajmniej od początku listopada. W sklepach są do kupienia ozdoby, plastikowe choinki, prezenty, wszystko co należy mieć na święta a można kupić wcześniej. W niektórych sklepach sprzedawcy noszą już czerwone czapki albo rogi renifera. Wiele mieszkań ma już przystrojone drzwi w wieńce z Mikołajem, lampki, bombki itp. A kolędy i piosenki około świąteczne słychać praktycznie wszędzie – w jeepneyach, w sklepach, w parkach i te śpiewane przez ludzi w pracy. Policjant kierujący ruchem i nucący kolędy? Czemu nie! I tak go wszyscy ignorują…
Dla zainteresowanych jedna z popularniejszych piosenek około świątecznych (słyszeliśmy ją już tyle razy, że prawie znamy na pamięć:

- robiliśmy w poprzedni weekend imprezę, więc poza polskimi specjałami kupiliśmy trochę lokalnych chipsów i przegryzek. Co nas zaskoczyło, nie znaleźliśmy tu chipsów paprykowych, za to są np. o smaku octu i octu z chili… I jest w nich naprawdę dużo octu.. ocet jest tutaj bardzo często wykorzystywany i występuje w wielu wersjach smakowych: pikantny z papryką, z trzciną cukrową, sosem sojowym itd. A czasem bywa łączony z cukrem.

- na tę że imprezę upiekłam typowy polski chleb pszenny. Nasi goście się dziwili jako to specyficzny chleb, ale tak im smakował, że od razu cały zniknął  :)
Szkoda tylko, że chleb bardzo szybko traci swoją kruchość i robi się miękki, ale "taki mamy klimat"...   
PS. Ku naszej radości rozgryzłam już jak działają tutejsze drożdże, bo za pierwszym razem chleb, jakby to powiedzieć, składał się z dwóch kromek. Górnej i dolnej. Tak mi pięknie wyrósł!

czwartek, 20 listopada 2014

Orchidarium

Któregoś pięknego dnia wybraliśmy się do Orchidarium w Manili. Położone przy Rizal Park stanowi popularny punkt wycieczek, miejsce ślubów i sesji fotograficznych.

W ogrodzie było ładnie, było ciekawie, ale nie było w nim za dużo orchidei.... Może to nie odpowiednia pora? 


Na szczęście kilka kwitło i były doprawdy piękne. (Szkoda tylko, że nie były opisane.)







Mimo, że z jednej strony graniczyło z ruchliwą ulicą, było ciche, spokojne i prawie nie było w nim ludzi. 



Pomimo tylko kilku orchidei, na brak innych, ciekawych roślin nie mogliśmy narzekać


Można też było karmić Złote Tilapie. Podpływały natychmiast, gdy zobaczyły w pobliżu człowieka.

Tutaj podszedł do ryb Spokojny
Ale mu je zabrałam... :D

Na terenie orchidarium rosło ogromne przystrojone lampionami drzewo, a na drzewie...

elektryka, bezpieczniki, i kabelki
Myślę, że cały ogród świetnie wygląda również nocą, gdy jest podświetlony tymi lampionami.

Oj, było tego dnia gorąco. Na szczęście w orchidarium był wodospad, pod którym można się było trochę schłodzić - byliśmy całkiem mokrzy i całkiem rozbawieni, ale tego już Wam nie pokażemy... :)

środa, 19 listopada 2014

Im bielsza, tym lepsza

Pisałam już o tym, że tutaj biała skóra jest uważana za lepszą, oznaczającą wyższy status społeczny. To dlatego ludzie pod parasolami chronią się przed słońcem, stosują kremy z wysokim filtrem a przede wszystkim kosmetyki wybielające.

Kilka fotek na dowód:




Szukałam sobie w dużym sklepie kremu do twarzy, który nie będzie wybielający. Na 40 różnych, znalazłam tylko jeden bez takich właściwości. Tu marzą o jasnej skórze, u nas tysiące kobiet chodzi do solarium...
:)

poniedziałek, 17 listopada 2014

Złoto, złoto, złoto!

Wybraliśmy się do Ayala Museum, położonego w dzielnicy Ayala w Makati. Jest to również biznesowa dzielnica miasta a główna ulica - Ayala Avenue, nazywana jest Filipińskim Wall Street.
Mała uwaga: zdjęcia z muzeum nie są naszego autorstwa. Znalazłam je w sieci. Nie wolno było fotografować wystaw.
W Muzeum na wystawach archeologicznych i etnograficznych mogliśmy podziwiać najcenniejsze przedmioty wykonane ze złota: kolczyki, naszyjniki, pierścionki, bransolety a nawet całe miseczki wykonane ze złota, pochodzące z czasów przedkolonialnych (do XVI w). Złoto pochodziło z licznych kopalni złota rozmieszczonych na terenie Filipin.

Niezwykle precyzyjnie wykonane ozdoby ze złota

Wówczas ilość posiadanego złota zaświadczała o statusie społecznym, dlatego najbogatsi mieszkańcy nosili od 10 do 12 naszyjników ze złota – mogło to ważyć nawet kilka kilogramów!
Jeden z najcenniejszych skarbów – złota szarfa ważąca ponad 4 kg

Po śmierci ważnej osobistości, na jego twarzy kładziono maskę zrobioną ze złota. Ci, których nie było na to nie stać na całe maski, zakrywali oczy i usta ich złotymi odpowiednikami. Miało to zapobiec ucieczce duszy z ciała a także dostaniu się do ciała złego ducha.

 Maska pogrzebowa

Podziwialiśmy również kunsztownie wykonaną chińską i wietnamską porcelanę z XIV-XVI, która przywędrowała do Filipin dzięki częstym kontaktom handlowym z krajami Azji Południowej. Ze względu na to, że Filipiny są położone na wyspach, żeglarstwo było czymś nie tylko naturalnym i oczywistym, ale również świetnie rozwiniętym.
Przykład chińskiej porcelany

Przedstawiono również tradycyjne tkaniny, noszone przez ówczesne filipińskie elity. Zachwyciła nas geometria wzorów. Wówczas podstawowym kształtem był okrąg – idealna figura, stworzona na wzór kropli wody, odzwierciedlająca życie i początek wszystkiego. Wzory tkanin rozpoczynano od skomplikowanych rysunków geometrycznych, w których korzystając z różnych okręgów, a następnie łącząc punkty przecięcia rysowano fantastyczne wzory geometryczne.

Znaleziona w sieci próbka jednego z wzorów.
 
Piękny wzór w kwiaty, w którym według nas była jakaś dziwna harmonia.
Szkic wzoru – powstał z okręgów!

Na jednym z pięter zaprezentowano wystawa współczesnego malarstwa autorstwa jednego z największych filipińsko-hiszpańskich artystów ubiegłego wieku. Fernando Zobel (1924-1984). artysta, biznesmen i kolekcjoner sztuki. 

Nam szczególnie spodobał się Ikar

Najciekawsza wystawa dotyczyła historii Filipin. Ale nie chcąc jej opisywać zbyt pobieżnie, postanowiłam, że opiszę ją w innym poście.  
Po wizycie w Ayala Museum, spacerując po okolicy, usłyszeliśmy głośną muzykę i zobaczyliśmy dużo kolorowych świateł. Postanowiliśmy podejrzeć, cóż się za tym kryje. Był to skwer, w którym drzewa stworzono z tysięcy lampek choinkowych. 
Wszystko migotało, więc można było dostać oczopląsów

Obok tysięcy lampek choinkowych były tysiące Filipińczyków robiących sobie selfie, czyli zdjęcie z ręki. Ale wcale już nie z ręki, tylko specjalnych metalowych prętów przedłużających.  Do tego oczywiście kolędy :) Ot, święta!

wtorek, 11 listopada 2014

Dlaczego nie będzie o slumsach

Mieszkamy sobie w dzielnicy biznesowej. W większości czysto, bezpiecznie, ładnie, burżujsko. Ale przecież Metro Manila ma też swoje inne oblicze - ogromne slumsy, w których żyje (wg różnych danych) ok 2,5 mln ludzi (na 12 mln wszystkich mieszkańców).
Są nawet organizowane wycieczki po slumsach. „Idź i zobacz prawdziwą Manilę”. Nie. Nie wybieramy się. Dlaczego? Bo dopóki nie mamy dość siły i odwagi, by faktycznie coś tam zmienić, by spróbować zrozumieć ludzi – to nie mamy prawa tam iść, robić zdjęć i pokazywać wszystkim – patrzcie jacy jesteśmy odważni – poszliśmy zwiedzać slumsy!
Wiemy, jak tam jest. Mijamy je po drodze, widzimy przez okno. Czytaliśmy o nich. Widzieliśmy reportaże. Nie potrzebujemy nikomu nic udowadniać. Nasz „spacer” po typowych slumsach nic by nie zmienił. Rozdalibyśmy trochę pieniędzy dla ubogich, bo bylibyśmy wstrząśnięci i wzruszeni, ale tak naprawdę to nic nie zmieni, nauczy tylko ludzi, że żebranie to jedyne co im zostało. A my wrócimy do naszego mieszkania i odetchniemy z ulgą, że już się skończyło, że jesteśmy u siebie. (Choć przyznam, że nie zamierzenie, ale jednak, nasza wyprawa do Pasig  była trochę takim „zwiedzaniem”)
W pełni zgadzam się z Tochmanem, który w „Eli, Eli” opisywał manilskie slumsy. Nie będziemy robić zdjęć po to „by mieć więcej lajków na facebooku”(gdybyśmy mieli tam konta). Nie będziemy uprawiać biedo-turystyki.

Dla zainteresowanych wywiad z Tochmanem. Polecam też jego "Eli, Eli" - z dwóch powodów - głębszego spojrzenia na problematykę tutejszych slumsów, i rozważań, co tak naprawdę wolno reportażyście i fotografowi. 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Lokalne targowiska

Postanowiliśmy się wybrać na dwa lokalne targowiska – Pasig i Markina w celu drobnych lokalnych zakupów i obserwacji, co ciekawego można tutaj kupić. Ja uparłam się, że chcę mieć garnek, by nie musieć gotować makaronu w patelni. Jemu zamarzył się ręcznik, by choć przez chwilę być suchym. :)
Pierwsze targowisko – Pasig - to był dla nas szok. Nie spodziewaliśmy się tego, jak ono będzie wyglądać.
Nie mamy stamtąd zdjęć, bo po pierwsze nie chcieliśmy tam jeszcze bardziej rzucać się w oczy, po drugie fotografowanie takiej straszliwej biedy, by pokazać ją jako „ciekawostkę na blogu” nie wydaje nam się słuszne. Zatem opis musi Wam wystarczyć.
Tłok. Hala targowa wielkości ze 3 Hal Mirowskich. Brud straszliwy. Dużo bezdomnych leżących na chwilowo nie używanych blatach. Żadnych lodówek (czasem ktoś miał trochę lodu), ogromne ilości surowego mięsa (każdego typu  i rodzaju), a to wszystko w upalnej, zadaszonej hali. Smród jakiego nie czułam w życiu. Smród psującego się mięsa, ryb, brudu i bezdomności.
Spokojny powiedział, że jeśli nie wyjdzie z działu mięsnego, to zacznie wymiotować. Ja nie mogłam się zdecydować: mdleć czy jechać do Rygi. 
Szybko wyszliśmy z działu mięsno-rybnego i poszliśmy w stronę innych produktów. A tam – cuda i wianki. Produkty, jakich nie widzieliśmy nigdy na oczy – dziwaczne placki, mąki, miazgi, owoce i tofu. Na pierwszym piętrze ubrania i chińskie badziewie i tam na szczęście smród był mniejszy, alejki bardziej przestronne i było trochę czyściej. Rzucaliśmy się w oczy, więc bacznie nam się przyglądano, czasem z powagą, czasem z uśmiechem, ale praktycznie zawsze ze zdziwieniem w oczach.
Kolejny szok.. Toaleta. I nawet nie mam na myśli tego, że była śmierdząca i syfiasta, ale fakt, że z jakichś niezrozumiałych dla mnie przyczyn, wchodziło się do niej boso, zostawiając buty przed wejściem. …dobrze, że żadne z nas nie musiało z niej korzystać.
Targowisko dla mnie było przerażające. Tłum bacznie przyglądających się ludzi. Żebrzące dzieci. Smród. Labirynty wąskich alejek. Mogliśmy tam zniknąć i nikt by tego nie zauważył. Mimo, że było tam wiele niesamowitych produktów, najzwyczajniej w świecie miałam ochotę stamtąd uciekać. Było mi wstyd, że świat jest taki niesprawiedliwy, że ludzie pracują i żyją w takich warunkach. 
Targowisko dla Spokojnego było fascynujące. Bo można tam spokojnie ukryć czołg. Bo są tam produkty tak dziwne, że nawet nie wiemy jak je opisać. Bo to świat rządzący się swoimi prawami. Gdyby nie zapach i moja panika Spokojny chciałby tam zostać dłużej. Dziwić się, uczyć, eksplorować.
Wyszliśmy z jednym zakupem – badziewnym ręcznikiem ze złotą nitką, który to ręcznik po zakupie Pani ładnie zapakowała w gazetę. Napiliśmy się też lokalnej oranżady, po której trochę przewracało mi się w brzuchu.
Tam też, niedaleko targowiska postanowiłam spróbować czegoś, co wygląda tak:

Czyli słowem, wygląda mało zachęcająco, ale stwierdziłam, że tego jeszcze nie jadłam, więc nie mogę z góry zakładać, że będzie niedobre.
Było niedobre.
To było panierowane i smażone w głębokim tłuszczu jelito kurczaka. Nie opróżnione. Zjadłam ze 2 cm i stwierdziłam: nigdy więcej.

Postanowiliśmy opuścić Pasig i pojechać na inne targowisko – Markina.
Jechaliśmy tam ponad godzinę, głównie ze względu na korki. Gdy dotarliśmy na miejsce, targowisko powoli pustoszało. Było zdecydowanie czystsze i przestronniejsze niż poprzednie. Kupiliśmy sobie tam garnek i trochę jakiegoś ryżu (jest go tutaj ze 20 różnych rodzajów, po około 40-50 pesos za kilo). Ponieważ ryż stanowi tutaj podstawę każdego posiłku, kupuje się go na kilogramy i Pani nie mogła uwierzyć, że chcemy 300 gram i ostatecznie stanęło na pół kilo :)
Ale zapadał zmrok i mnie dopadł strach. Że musimy wracać tą samą drogą i przez to pierwsze targowisko będziemy przechodzić po ciemku (bo tam był nasz punkt przesiadkowy), że w ciemnościach będziemy szukać punktu odjazdu naszych jeepney’ów. Wyobraźnia podsuwała mi obraz opuszczonego przez sprzedawców targowiska, zajętego przez bezdomnych. Wyobrażałam sobie masę innych rzeczy, które były mocno niefajne. Więc powiedziałam do Spokojnego, że ja się boję tam wracać, żebyśmy znaleźli inną drogę.
Tyle, że nie specjalnie były inne drogi, bo wszyscy i tak odsyłali nas właśnie tam. Taksówki w pobliżu też żadnej nie znaleźliśmy. Spokojny tłumacząc mi, że skoro tam jedzie tyle ludzi, to tam nie może być aż tak niebezpiecznie jak sobie wyobrażam i jakoś damy radę, i że przesadzam i w ogóle. Nie widząc specjalnie innej opcji, zgodziłam się. Znaleźliśmy odpowiedniego jeepney’a, jedziemy w spalinach i… dojeżdżamy do Pasig – a tam?! Tłumy ludzi i targowisko działa prężniej niż do południa. Owszem, było ciemniej, ale za to chłodniej i handel kwitł w najlepsze. Żadna z moich straszliwych wizji się nie spełniła. Spokojny zabrał mnie na lody i spokojnie zaczęliśmy szukać kolejnego transportu.
I kiedy już dotarliśmy do znajomych nam okolic, Spokojny kupił mi przepiękną, cudnie pachnącą lilię – chyba w dowód uznania, że starałam się moją panikę jak najbardziej zachować dla siebie i nie przeszkadzać mu w ogarnianiu świata i bezpiecznym sprowadzaniu do domu. Spokojny jest moim bohaterem. :)

Temat rzeka

Czyli znowu o ulicznym jedzeniu i piciu:)
Buko juice - sok z tutejszego kokosa - buko (Filipiny są największym na świecie producentem kokosów), najczęściej buko podaje się ze świeżo rozdrobnionymi lub pociętymi w paski kawałkami zielonego jeszcze kokosa, z lodem i galaretką. Oczywiście wszystko z domieszką cukru. 
Buko juice - jak dla mnie w smaku słodko-mdłe

Soków jest tutaj wiele rodzajów, wszystkie dosładzane i podawane z dużą ilością lodu.
Spokojny jada dużo potraw sojowych, jedną z nich jest taho – z gęstego mleka sojowego, z dodatkiem galaretowatych kuleczek (tapioka) i słodkiego syropu. Podawane gorące.
Taho przed wymieszaniem
Taho po wymieszaniu

Siopao to po prostu nadziewane bułki – pieczone, lepione lub (najczęściej) gotowane na parze. Jak wiele potraw, pochodzą bezpośrednio z chińskiej kuchni. Są z dowolnym nadzieniem, może być na słodko, może być z mięsem i warzywami. Kolory, smaki i nadzienia dowolne J 
Siopao lepione

Spokojny zjadł ciemnofioletowe siopao z jakąś galaretką w środku, dostał zapewnienie, że „no meat inside” – można tylko się zastanawiać z czego ta galaretka…
Jedna z wersji tej siopao-wej bułeczki to „bola bola”, gotowana na parze, nadziewana wieprzowiną, gotowanym jajkiem i pieczarkami. Smakowała jak nasze kluski na parze (w moich rodzinnych stronach nazywane pyzami). Podawana na gorąco, z sosem sojowym w woreczku. 
Całkiem smaczne i na szczęście mój żołądek nie wołał po nich „bola bola!”:)

Vege-lumpia – coś dla Spokojnego, warzywa owinięte cienkim ciastem, pieczone w głębokim tłuszczu, podawane z sosem słodko-kwaśnym. 
Vege-lumpia

Są również wersje lumpii z serem w środku. Mniam!

niedziela, 9 listopada 2014

Jeepney - pojazd z duszą

Komunikacja Filipinach opiera się na jeepney’ach - starych półciężarówkach wojskowych. (W czasie II wojny wojska amerykańskie pomogły Filipińczykom wyzwolić się z japońskiej okupacji i de facto wiele amerykańskich baz wojskowych działa tu po dziś dzień, a ich półciężarówki zapoczątkowały modę na jeepney'e).
Dworzec jeepney'owy
Każdy jeepney jest inny, inaczej pomalowany, inaczej wystrojony. Absolutnie każdy jest inny. Jedne - względnie czyste, kolorowe, z masą trąbek z przodu, z umcy umcy w środku, inne pordzewiałe, brudne, śmierdzące i nadal jedyne w swoim rodzaju. Plany podróży najczęściej są namalowane fantazyjną czcionką na zewnątrz pojazdu, do tego z tyłu „How Am I Driving?” z numerem telefonu i jakieś hasło z przodu. Po prostu - pojazdy z duszą.


Jeepney’e na szczęście mają swoje ustalone trasy, a miejsca przystanków są dość płynne, (właściwie to praktycznie nie ma przystanków) - chcesz jechać, to machasz i kierowca się zatrzymuje, na lewym pasie, na środkowym pasie, pod znakiem "zakaz zatrzymywania", ot wszędzie tam, gdzie się można zatrzymać (choć niekoniecznie wolno). Zresztą policjanci tutaj jakby zupełnie nie zauważali jeepney’ów i ich zasad poruszania się na drodze, którą jest np. nieużywanie kierunkowskazów.

Przednia szyba jest tak oblepiona tabliczkami z różnymi informacjami, że czasem się zastanawiam, czy kierowca w ogóle coś widzi..

Jeepney'e przewożą również bagaż na dachu 

Ze względu na naszą bladość jesteśmy charakterystycznymi pasażerami i zazwyczaj kierowca pamięta gdzie nas wysadzić. Wystarczy również zamachać albo zapukać w sufit i krzyknąć "para!" a w lepiej wyposażonych jeepney’ach pociągnąć za sznurek, rozciągnięty pod sufitem.

Wsiada się do jeepney’a od tyłu, nie ma tam żadnych drzwi, a okna są bez szyb (i całe szczęście, bo taka przejażdżka pozwala się trochę przewietrzyć i schłodzić). Najczęściej jeżdżą na ropę i palą tyle, co 50 osobowe klimatyzowane autobusy. Oficjalnie powinny przewozić do 16 osób. Oficjalnie :)

Po obu stronach jeepney'a są podłużne ławki. Po wejściu siada się możliwie najbliżej kierowcy i płaci za przejazd. Gdy wsiada dużo osób to jedni przez drugich podają pieniądze do przodu. Za każdym razem, gdy ktoś wysiądzie, pozostali przesuwają się do tyłu, tak by zwolnić miejsce najbliżej kierowcy.

Jeepney i kabelki
Obok kierowcy też zmieszczą się osoby dwie lub trzy (+ dzieciaki) i są to miejsca o wyższym standardzie, dlatego czasem trzeba sobie na nie zapracować i taki pasażer z lepszą miejscówką wyręcza kierowcę w pobieraniu opłat, wydaje resztę albo krzyczy i nagania kolejnych pasażerów. Widać tutaj znacznie wyższe zaufanie społeczne – osoba wydająca resztę ma dostęp do całej kasy jeepney’a, również bardzo rzadko się zdarzało żebyśmy dostali mniej reszty niż nam się normalnie należało (a, jak pisałam, biali są tu uznawani za bogatych ludzi).

Jak jeepney jest zapchany, to z tyłu pojazdu, stojąc na stopniach lub zderzaku zawsze jeszcze się ktoś zmieści... Spokojny już to testował i bardzo mu się podobało!

Opłaty są stałe, za przejazd do 4 km płaci się 8 lub 8,50 peso później około 2 pesos (15 groszy!) za każdy kilometr. Dziecko, dopóki siedzi na kolanach, jedzie za darmo, jeśli z kolan zejdzie, to już za przejazd rodzic musi zapłacić. Pierwszeństwo mają osoby starsze, więc jeśli jest tłok, kierowca może kogoś wyprosić, żeby dla staruszka zrobić miejsce. 



I powiem Wam tak: normalnie, w Polsce, za żadne skarby nie wsiadłabym do takiego samochodu, który ma z 50 lat, żadnych zabezpieczeń, w którym jak się wyprostuję dotykam głową do sufitu, któremu przydałoby się solidne odkażanie, w którym jedzie zdecydowanie więcej osób niż przewidywały plany producenta. Do samochodu, w którym z sufitu zwisają niezabezpieczone kable, prędkościomierz i większość wskaźników nie działa, hamulce piszczą a kierowca jeździ jakby był panem szosy (co jest tym ciekawsze, że tu wszyscy tak jeżdżą i swoim małym rozumkiem jeszcze nie ogarniam, jakim cudem oni wszyscy się jeszcze nie pozabijali). Normalnie, w Polsce bym do takiego pojazdu nie wsiadła. Tutaj uważam, że jeepney’e są świetne, klimatyczne, urokliwe, przede wszystkim dlatego, że są niepowtarzalne.... i z duszą….

A teraz zagadka:

Ile maksymalnie osób  jechało razem z nami w jednym jeepney'u? (wraz z dziećmi, w środku, tj. nie wliczając zderzaków)?

Na odpowiedzi tu na blogu, czekamy do środy do 22 naszego czasu.
Zwycięzcy wyślemy pocztówkę :)